Czy inny miejski aktywizm jest możliwy?
Miejscy aktywiści są marzycielami, snującymi piękne wizje przy kawiarnianych stolikach, narzekającymi na władze, a w skrajnym wydaniu - kilktywistami, którzy mają dużo do powiedzenia na portalach społecznościowych, ale niewiele do zrobienia w tak zwanym "realu". […]
Miejscy aktywiści są marzycielami, snującymi piękne wizje przy kawiarnianych stolikach, narzekającymi na władze, a w skrajnym wydaniu – kilktywistami, którzy mają dużo do powiedzenia na portalach społecznościowych, ale niewiele do zrobienia w tak zwanym „realu”. Prawdziwy miejski ruch społeczny będzie ruchem nie kontestacji, ale aktywnego włączania się we współtworzenie miasta na własnych zasadach.
„Od kilku lat inne miasto zyskuje w Polsce niesamowitą popularność – pełno go w tekstach, na fotografiach i w filmach czy też w działaniach miejskich aktywistów. Mówimy o nim przy kawiarnianych stolikach, w galeriach, teatrach, domach kultury, redakcjach. Organizujemy ruchy poparcia i koalicje na jego rzecz. (…) Najmniej mamy go jednak w polskiej rzeczywistości” – pisał niedawno Artur Celiński na łamach „Res Publiki” i nie sposób się z nim nie zgodzić w tej pesymistycznej diagnozie rzeczywistości. Autor słusznie wskazuje na to, że polskie miasta cierpią dziś na brak sensownych rozwiązań na szczeblu politycznym, a to z kolei wynika z braku wizji ich modernizacji i rozwoju, skorelowanej z wizją rozwoju Polski. Brak poważnej debaty nad przyszłością polskich miast wynika rzeczywiście w dużej mierze z tego, że nie ma z kim o niej debatować. Rząd Donalda Tuska, którego elektorat w dużej mierze oparty jest na dobrze sytuowanych mieszkańcach dużych miast, do tej pory nie dał się poznać jako wrażliwy na ich oddolnie wyrażane potrzeby i zdaje się nie dostrzegać, że „ruchy miejskie” są nowym, ważnym zjawiskiem, któremu warto wyjść naprzeciw. Być może jakąś nauczką będzie tutaj wpadka rządu z podpisaniem ACTA – choć wydaje się, że w sprawie rozwoju miast rządy PO popełniają wpadkę za wpadką, a i tak wszystko uchodzi im na sucho i na poważną debatę w tej sprawie nadal nie można liczyć.
Nieco ironiczny wołacz („Platformo!”) i pytanie postawione w tytule tekstu Artura Celińskiego traktuję właśnie jako wyraz pewnej bezradności, wołania na puszczy. I tej bezradności chciałbym się uczepić, bo nawet jeśli nie takie były intencje autora, to oddają one bolączkę, na którą w moim przekonaniu cierpią współczesne ruchy miejskie, przynajmniej w ich polskim wydaniu. Ich animatorzy, bo których autor tekstu z pewnością się zalicza, wydają się bowiem popełniać jeden istotny błąd, który niedługo może się okazać „błędem założycielskim”: tworzą bardzo rozległą sferę oczekiwań mieszkańców wobec władz przy jednoczesnej niewielkiej wierze w możliwości działania oddolnego i realnego wpływu nie tylko na politykę miejską, ale także na, by tak rzec, własnoręczne tworzenie „innego miasta”.
Spójrzmy na podział ról, który wyłania się z tekstu Artura Celińskiego: „aktywiści miejscy” są wizjonerami, którzy siedzą „przy kawiarnianych stolikach” i marzą o tym, jak mogłoby być fajnie, piszą o tym w różnych redagowanych przez nich czasopismach lub zakładają kolejne grupy na Facebooku. Produkują niesamowite ilości „miejskiej gadaniny”, organizują debaty i protesty, gdy natomiast przychodzi do realizacji tych wszystkich marzeń, trzeba zwrócić się do polityków, jako do tych, którzy „wizje intelektualistów i aktywistów mogą zamienić w rzeczywistość”. Przy czym ze zwróceniem się bywa różnie, bo jedynie z rzadka jest ono rozumiane jako skuteczne lobbowanie w sprawach ważnych dla mieszkańców za pomocą różnych dostępnych w demokracji środków, a zbyt często – jako organizowanie jednorazowych protestów w danej sprawie, czasem ograniczających się do zebrania odpowiedniej liczby „lajków” na Facebooku i zrobienia rewolucyjnego zamieszania, po którym zapada krępująca cisza, a wszystko pozostaje na swoich miejscach. Taki model „miejskiego aktywisty” w swoim skrajnym wydaniu zamienia się w „miejskiego kliktywistę”, który w wielu sprawach ma dużo do powiedzenia na portalach społecznościowych, ale niewiele do zrobienia w tak zwanym „realu”. Należałoby więc zastanowić się, czy role zostały tutaj właściwie podzielone i czy nie jest przypadkiem tak, że skoro my, mieszkańcy miast wrażliwi na ich przyszłość i kierunek rozwoju, tak wiele wymagamy od władz, możemy również zacząć więcej wymagać od samych siebie?
4 komentarze “Czy inny miejski aktywizm jest możliwy?”