Człowiek, czyli niedoskonałość

Obiegowe przekonanie brzmi mniej więcej tak: pojawienie się człowieka to koniec ewolucji i początek cywilizacji. Bo cóż doskonalszego może być od dwunożnego, niemal nieowłosionego stworzenia z mózgiem nieproporcjonalnie dużym w stosunku do ciała? Czy można […]


Obiegowe przekonanie brzmi mniej więcej tak: pojawienie się człowieka to koniec ewolucji i początek cywilizacji. Bo cóż doskonalszego może być od dwunożnego, niemal nieowłosionego stworzenia z mózgiem nieproporcjonalnie dużym w stosunku do ciała? Czy można sobie wyobrazić coś wspanialszego niż istotę z nieznaną w świecie zwierzęcym skłonnością do otyłości, pocącą się (lecz nie potrafiącą w ten sposób ochłodzić organizmu), mającą problemy z utrzymaniem równowagi soli i zdolną do gwałtu? Oczywiście, że nie – przecież człowiek jest ukoronowaniem ewolucji, jej największym osiągnięciem, a w wersji bardziej radykalnej: realizacją projektu mającego na celu powołanie do życia jakiejś formy inteligencji. W Mai Josteina Gaardera znajduje się formuła dość dobrze obrazująca ten sposób myślenia: człowiek jest „wewnętrznym okiem wszechświata”, a jego pojawienie się było podobno koniecznością wynikającą z istoty kosmosu, który chciał w ten sposób sam się w sobie przeglądać. Wszystko to tak piękne, że aż nieprawdziwe.

Nawet jeżeli powstanie cywilizacji dało człowiekowi przewagę nad światem przyrody, nie uzasadnia to jeszcze twierdzenia, że stanowi on ukoronowanie mozolnego procesu ewolucyjnego – serii prób i błędów, którym dość trudno przypisać wewnętrzną rozumność i celowość (choć oczywiście to intrygujący pomysł, że przyroda zmierza w jakimś kierunku). Ewolucja – przynajmniej z tego, co mi o niej wiadomo – jest odpowiedzią na zmiany środowiska, zmiany przypadkowe i nieprzewidywalne, jest wtórna wobec klimatu, ociepleń i ochłodzeń, zmian geologicznych i przemieszczania się kontynentów. To, co do tej pory mogło być problemem, wadą, genetyczną mutacją, odchyleniem od normy w nowych warunkach środowiskowych mogło stać się cechą adaptacyjną. Albo i nie. Bo przecież nigdy nie wiadomo, co tym razem zadziała. O ile jednak w odniesieniu do ewolucji zwierząt twierdzenie o ryzykownym mechanizmie prób i błędów jest jeszcze do przyjęcia, o tyle w stosunku do człowieka wciąż wydaje się herezją (i to jaką!). Bo przecież coś tak doskonałego nie mogło powstać przypadkiem…

A jednak. Nasze ciała, jak pisze Elaine Morgan w książce Blizny po ewolucji, wciąż noszą ślady ewolucyjnych eksperymentów. Albo dokładniej: adaptacji do środowiska, które niekoniecznie jest środowiskiem lądowym. Opisując takie problemy ludzkiego organizmu jak ścieranie się dysków w kręgosłupie, nadciśnienie, nadmierna warstwa tłuszczu czy wydzielanie przez skórę łoju powodującego m.in. młodzieńczy trądzik, Morgan tłumaczy je w sposób przystępny i przekonywający teorią wodnej małpy (AAT, od Aquatic Ape Theory). Powołując się zarówno na słabe punkty ludzkiego organizmu, jak i na dotychczasowe badania i odkrycia naukowe (wykopaliska, mapy geologiczne, badania genetyczne), autorka dowodzi, że mitycznym brakującym ogniwem ludzkiej ewolucji nie jest jakieś bliżej nieznane stworzenie, praprzodek człowieka i małpy, lecz okres, w którym jedna z afrykańskich małp musiała dostosować się do zmieniających się warunków środowiskowych, czyli pojawienia się – w wyniku dryfu kontynentalnego – środowiska wodnego. Pewnie nie wszystkie współczesne problemy ludzkości da się w ten sposób wyjaśnić, lecz zdaje się, że nie ma sensu zrzucać całej winy na cywilizację (a szczególnie jej nowoczesną odsłonę). Człowiek, przynajmniej w ujęciu Mogran, jest po prostu z definicji konstrukcją trochę wadliwą. To, że go te niedoskonałości nie uśmierciły jako gatunku, to znowu chyba splot szczęścia i przypadku.

Zadziwiające, jak wiele spraw wyjaśnia koncepcja ewolucji w środowisku wodnym: i podskórną warstwę tłuszczu, i brak włosów, i sposób oddychania, i żylaki, i pozycję seksualną zwaną misjonarską… Jakby w teorii wodnej małpy znajdowały się odpowiedzi na niemal wszystkie pytania, wobec których najpopularniejsza teoria sawannowa pozostaje bezradna. Nie zmienia to jednak tego, że to raczej ta druga koncepcja dominuje w nauce, choć, jak mogłam się pobieżnie zorientować, nie dysponuje wcale poważniejszymi argumentami. Wręcz przeciwnie – pomysł, by zrzucać sierść w imię lepszej izolacji cieplnej nie daje się obronić wobec obserwacji, że żadne zwierzę sawannowe tego nie uczyniło. A przecież jeżeli byłoby to skuteczne rozwiązanie, większość zwierząt narażonych na chroniczne przegrzanie powinno je zastosować. Tak samo trudno „zejściem małp z drzew na sawannę” wytłumaczyć dwunożność, która wcale nie ułatwia poruszania się, a tym bardziej go nie przyśpiesza. Porównanie z innymi ssakami lądowymi dyskwalifikuje taki pomysł jako najbardziej ekonomiczny. Tym bardziej dziwi milczenie, jakie według autorki towarzyszy w środowisku naukowym teorii wodnej małpy, teorii opisanej już w latach 60. XX wieku. Nawet dla takiego laika jak ja tezy o wodnym epizodzie człowieka są bardziej racjonalne, zrozumiałe i spójne niż koncepcja, że pewnego dnia jakaś drzewna małpka postanowiła skomplikować sobie życie i zacząć funkcjonować na sawannie – o wiele mniej zasobnej w pożywienie niż środowisko leśne i o wiele trudniejszej ze względu na otwartą przestrzeń i brak osłony przed drapieżnikami.

Nie o naukową polemikę jednak w tej książce chodzi – a przynajmniej straciła ona swoje aktualne ostrze: Blizny po ewolucji ukazały się w Polsce 20 lat po publikacji w Wielkiej Brytanii. Można więc traktować zarzuty Morgan jako zapis historycznej dyskusji (swoją drogą może warto byłoby w przypisach w tłumaczeniu uwzględnić współczesny stan nauki – brytyjskiej i polskiej). Bardziej interesująca wydaje mi się tu koncepcja człowieka – ssaka, małpy z rodziny człekokształtnych. Zwierzęcia, które w wyniku splotu wielu czynników środowiskowych zaczęło chodzić na dwóch nogach, chronić skórę odzieżą, komunikować się przez złożony system znaków. To wszystko – zdaje się mówić Morgan – byłoby niemożliwe bez biologicznego podłoża. Potrafimy mówić, bo jako wodny ssak nauczyliśmy się kontrolować oddech, a specyficzna budowa ludzkiego układu oddechowego pozwala na włączenie mówienia w proces oddychania. Chodzimy na dwóch nogach, co pozwoliło nam „uwolnić” od tej czynności ręce, bo taka pozycja pozwalała na przemieszczanie się w przybrzeżnej wodzie z głową utrzymaną ponad jej powierzchnią. Posiadamy duże mózgi, bo środowisko wodne dostarczyło nam pożywienia bogatego w substancje zwane omega 3 i omega 6, bez których tkanka mózgowa, najbardziej energochłonna tkanka, czyli też najmniej ekonomiczna, nie mogłaby prawidłowo funkcjonować. Co więcej, bez wodnego epizodu, prawdopodobnie ludzki mózg nie byłby takich rozmiarów, bo jego proporcje wobec ciała są niespotykane jak na dorosłą formę ssaka lądowego – lecz są właściwe po pierwsze dla ssaków wodnych, po drugie dla niemowląt i młodych. Wielkość ludzkiego mózgu byłaby zatem wypadkową środowiska wodnego i procesu dostosowywania się do niego człekokształtnej małpy, bowiem z punktu widzenia biologicznej ekonomii utrzymanie tak dużego mózgu jest wysoce niepraktyczne (zresztą, naukowcy od jakiegoś czasu ogłaszają co chwila, jaki procent mózgu rzeczywiście wykorzystujemy – z każdym „odkryciem” jest on coraz mniejszy).

Po lekturze książki Morgan trudno bezkrytycznie potraktować tekst zamieszony w ostatnim numerze „National Geographic” (lipiec 2010), zatytułowany Brakujące ogniwo, w którym autor, Jamie Shreeve, wędruje przez wykopaliska w Etiopii, próbując zrekonstruować genealogię homonidów. Idzie przy tym starym, wytartym szlakiem, poszukując momentu rozdzielenia się gatunków człekokształtnych, przytacza dane, wskazuje miejsca, rekonstruuje szkielety… Nie zdaje przy tym podstawowych dla Morgan pytań: jak i dlaczego? Choć waha się, kiedy należy wyznaczyć wyraźną granicę, określić cechy, które pozwalają nazwać małpę człekokształtną człowiekiem, traktuje przejście od tego, co zwierzęce, do tego, co ludzkie jako coś oczywistego i naturalnego, jakby tak właśnie musiało być. Nie pyta nawet, po co komukolwiek na sawannie tak bardzo niepraktyczna dwunożność?

Domniemana wielkość człowieka wobec innych stworzeń i taktowanie go jako ostatecznego wyniku procesu ewolucyjnego wydaje się zatem, po lekturze Blizn po ewolucji, nie do obronienia. Przynajmniej na gruncie biologicznym. Pokazując niedoskonałość ludzkiego organizmu, Morgan podważa mimochodem antropocentryczność teorii ewolucji, detronizuje dotychczasowego „pana wszelkiego stworzenia”, choć nie ustanawia też żadnej nowej hierarchii. Bo dopóki traktuje się człowieka jak zwierzę, wiele dobrego o nim powiedzieć nie można.

Ciało ludzkie Morgan traktuje jako zapis historycznych, ewolucyjnych eksperymentów. Blizny po ewolucji to jednak nie suchy, naukowy wywód, podręcznik dla biologów i antropologów, lecz żywa, napisana z wrażliwością opowieść o człowieku, jego problemach, słabościach, gatunkowych dziwactwach. Zostawia przy tym przestrzeń na dalsze pytania – kiedy pojawiły się narzędzia, czy już po stanięciu na dwóch nogach? A język? I dlaczego ludzka mowa jest tak abstrakcyjna? A dlaczego relacje między poszczególnymi osobnikami są takie złożone? Elaine Morgan nie zajmuje się jednak kulturą – mimo że z wykształcenia, co jej nieustannie wypominają „prawdziwi biologowie”, jest filologiem angielskim – stara się przecież wyjaśnić biologiczne uwarunkowania ludzkiej ewolucji. Czy kultura pojawia się jako kolejny pomysł adaptacyjny, gdy ilość wody maleje, a stopień jej zasolenia rośnie i wodna małpa musi wrócić na ląd? Czy potrafi już wtedy korzystać z narzędzi, okrywać swoje ciało, rozmawiać? Czy dopiero się tego uczy? Czy, idąc dalej, kultura jest wystarczającym środkiem ochronnym i ewolucja nie musi już wypróbowywać kolejnych rozwiązań, by wodna małpa przetrwała na lądzie? Czy to jest granica człowieczeństwa? Decydowanie o własnym gatunkowym rozwoju metodą prób i błędów – lecz już kulturowych, a nie ewolucyjnych? Morgan pisze tylko: jesteśmy zwierzętami, których ewolucja przebiegała w sposób nietypowy dla ssaków lądowych. Jesteśmy więc trochę inni. Ale przez to wcale nie najdoskonalsi. Choć z wadami konstrukcyjnymi naszych ciał radzimy sobie całkiem nieźle jak na tak nieporadne stworzenie.

Elaine Morgan, Blizny po ewolucji, Warszawa: Anadiomene, 2010.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa