Cytrynowe prosię
Czemu zawdzięczamy pojawienie się słodkiego prosiaczka na murze warszawskiej kamienicy? - zastanawia się Andrzej Leder. Niewątpliwie jest bowiem słodki; starannie przedstawiony ryjek z zarysowanym delikatnie uśmiechem tak charakterystycznym dla świń, życzliwa ironia złamana jakąś nutką […]
Czemu zawdzięczamy pojawienie się słodkiego prosiaczka na murze warszawskiej kamienicy? – zastanawia się Andrzej Leder.
Niewątpliwie jest bowiem słodki; starannie przedstawiony ryjek z zarysowanym delikatnie uśmiechem tak charakterystycznym dla świń, życzliwa ironia złamana jakąś nutką ambiwalencji, może wstydu, zadająca jednak kłam wszelkim stereotypowym sądom na temat świńskiego charakteru, łapki przednie zbiegające się w dążeniu do elegancji, może mogłyby się z gracją skrzyżować jak u leżącego setera czy wyżła, ale nie, są króciutkie, więc tylko zbliżają się do siebie bezradnie, mówiąc jakby „och, gdybym był wyżłem, to bym dopiero był elegancki, ale cóż, nie jestem”… I na dodatek jest cytrynowożółty. Prosiaczek jak cytrynka.
Na dodatek istotka ta przeskakuje coś, jakąś przeszkodę, może zakratowane okno poniżej, które nie przynależąc do porządku reprezentacji, jednocześnie w niego się wpasowuje. A może właściwie prosiak wzlatuje w przestworza, choć w stosunku do świnki byłoby to, zaiste, zadziwiające skojarzenie, więc może raczej opada wolno, choć bez spadochronu. Jest jakaś swoboda i radość w tej wizji: cytrynowe prosię szybujące w płaszczyźnie miejskiego muru, świeży choć chropowaty tynk kontrastujący czysto ze znakomitym konturem wysprejowanego szablonu.
Już narysowanie tak dokładnego portretu prosięcia nie jest łatwe. Na przykład świńskie ucho ma swój specyficzny kształt, specyficzną krzywiznę i wielkość, która musi być w określonej proporcji do głowy – łba, jak mówią ci, którzy wierzą w istotną różnicę między zwierzęciem a człowiekiem. W rysunku zachowanie tych proporcji i krzywizn decyduje o jednoznaczności; o tym, że od razu i bez chwili zastanowienia przechodzień napotykający mural wie, że ma przed sobą prosię, a nie dorosłą świnię, jakiegoś dajmy na to wieprza czy maciorę. Linia grzbietu, lekko złamana, pokazująca wysiłek zwierzęcia przyjmującego bądź co bądź nienaturalną dla istoty przyziemnej pozycję. Gra światłocienia, dyskretnie ukrywająca części płciowe, zaznaczone jednak na tyle, by można było domyślić się, że są; albo rysująca linię żeber, poniżej której rozpoczyna się mocny, jak to u świni, zad.
Jak zwykle w tego rodzaju sytuacjach, zastanawia mnie zaangażowanie autora graffiti. Zaiste, wyrysowanie tego zwierzątka na kartonie, wycięcie wszystkich linii i zawijasów, łącznie z okiem i ogonkiem, wreszcie sprejowanie na ścianie kamienicy, wpierw czarnego konturu, a potem cytrynowego wypełnienia, wszystko to wymaga ofiarności i musi płynąć z jakiejś potrzeby serca. Jakiej? O co chodzi? Czy o ową beztroskę, która w śmiesznym pyszczku i żółtym ciałku wydaje się zapisana wbrew smutnemu przecież losowi większości prosiąt? Czy o wzlot, przełamanie niemożliwości, którą czworonogi napotykają na drodze ku wyższym rejonom rzeczy? A może po prostu o przekorę? O to, byśmy zastanawiali się i głowili, by ugodzić zagonionych mieszczan naprawdę czystym absurdem, wytrącić ich z tego ciągłego: na lunch, z lunchu, do biurka, od biurka, na smartfon, ze smartfonu, do Ziuty, od Ziuty (lub odwrotnie)… A tu proszę, cytrynowe prosię ślizga się po waszej mieszczańskiej kamienicy!
Tak, ślizga się. Przelatuje nieodpowiedzialnie, jak „zajączek” rzucony lusterkiem, w które ktoś chwycił promień słońca.
Czysty absurd błyskawicznie jednak obrasta znaczeniami. Znaczenia tego graffiti nie tkwią tylko w tym, co ono pokazuje, lecz wyłaniają się z obszarów, które są wręcz w opozycji do literalnego sensu obrazu. Slavoj Żiżek, tłumacząc znaczenie znanego obrazu zatytułowanego …a Lenin w Paryżu – na którym Lenina jak na lekarstwo – w sposób głęboko zakorzeniony w strukturalistycznej tradycji zauważa, że ogromna większość sensu tego, co znaczące, tkwi w tym, co wcale nie pojawia się w znaku. Wędrujemy po meandrach pola symbolicznego, przebiegając szeregi, których racjonalna sankcja zatopiona jest w jakichś archeologicznych głębiach naszej indywidualnej i zbiorowej prehistorii.
Rysowanie prosiaczka znaczy więc, że nie dokonało się tysięcy możliwych wyborów. Pozornie oczywistych. Nie rysuje się na przykład litery L w kółku. Albo biało-zielono-czerwonej tarczy z literą L. Wszędzie w Warszawie te litery L ze stosowanymi oświadczeniami: „załoga z Sadyby”, albo „Mokotów Dolny zawsze wierny” – połączenie regionalizmu z uniwersalizmem – a tu nie, tu prosiaczek, jedyny w swoim rodzaju. Nie rysuje się też ciemnego, schematycznego jaszczura z jakimiś datami, co ma nawiązywać do Związku Jaszczurczego i nieustającej walki żołnierzy wyklętych; prosiaczek ze swoją partykularną jedynością nie daje nawet szansy na pomyślenie o jakimś Związku Prosiaczym. Również antifa, j… antifę i j… tych co j… antifę, a także towarzyszące tym wymianom szubienice z powieszonymi gwiazdami Dawida albo znakami anarchii nie pojawiły się. Bo pojawił się żółty „świnek”.
Narysowanie prosiaczka oznacza też rezygnację z kolejnych haseł nawołujących do stosunków płciowych ze znienawidzoną policją, rządem Platformy czy w ogóle wszelką wredną wredotą. Świnka wygląda też na pozbawioną pamięci, w każdym razie pamięci o Powstaniu Warszawskim; malując ją nie sygnalizuje się też więc swojego przywiązania do idei bohaterskiej, zbiorowej śmierci. Wszystkie te zasoby znaczeń, gdzie indziej wylewające się z warszawskich murów, przez zwierzątko są zupełnie ignorowane.
Zauważmy też, że prosiaczek reprezentuje styl obrazowania zupełnie klasyczny, odcina się więc od formalnie wyrafinowanych – o wiele rzadszych niż dominujące w pejzażu miejskim barwy Legii – dzieł artystów abstrakcyjnych, jakichś napisów i form, których zwykły przechodzień odczytać i odcyfrować po prostu nie potrafi.
Nie jest wreszcie słabo obecnym w naszej części świata nawoływaniem do takiej czy innej rewolucji. Prosiaczek jest absurdalny, ale przez to nie jest rewolucyjny. Rewolucje, choć przedstawiane czasem w konwencji teatru absurdu, nie pozostają w tych samych rejonach imaginarium, które zamieszkują cytrynowe prosięta. Nawet z nimi nie sąsiadują.
Atoli musimy rozważyć wątpliwość, która może podważyć potoczystość naszego wywodu. Pojawia się bowiem podejrzenie, że po to, by ewokować to wszystko, czym prosiaczek nie jest – znaki Legii, Powstania, HWDP, Związku Jaszczurczego, regionalizmu, uniwersalizmu, wyrafinowanego estetyzmu, rewolucji i kontrrewolucji, antify i antyantify, i tak dalej, i temu podobne – nie trzeba wcale sprejować na murze wizerunku świnki. Czy nie wystarczyłaby po prostu ściana kamienicy, ozdobiona tylko zakratowanym oknem, byśmy poczuli, że tego wszystkiego tam nie ma, jednocześnie przywołując te wszystkie znaki z pamięci?
Nie wystarczyłaby. Prosty eksperyment z wyobraźnią pokazuje różnicę, piorunującą różnicę, pomiędzy pustą, otynkowaną ścianą i ścianą, na której podfruwa cytrynowy prosiaczek. Dokonując wyboru, w akcie intencji ustanawiając to zwierzątko w polu naszego widzenia, ktoś woła do nas wielkim głosem: mogłem namalować to wszystko, wszystko, wszystko! Ale wybrałem właśnie to – małe świetliste zwierzątko!
Może nawet jest to manifest wolności. Na dwudziestopięciolecie tejże.