Co to jest edukacja? Czyli: dlaczego każdy chce być doktorantem

Dawno, dawno temu, kiedy reformy minister Kudryckiej były dopiero w powijakach, zostałam zaproszona do udziału w dyskusji nad założeniami do reformy przygotowanymi na zamówienie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego przez konsorcjum Ernst & Young Business […]


Dawno, dawno temu, kiedy reformy minister Kudryckiej były dopiero w powijakach, zostałam zaproszona do udziału w dyskusji nad założeniami do reformy przygotowanymi na zamówienie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego przez konsorcjum Ernst & Young Business Advisory oraz Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.

Nie mieliśmy wielkich ambicji. Chcieliśmy zorientować się, jak się w nich postrzega i uwzględnia sytuację oraz problemy doktorantów, a jednocześnie przedyskutować, jakie – jako doktoranci – możemy przedstawić postulaty, o co warto naszym zdaniem walczyć, na co absolutnie nie możemy się zgodzić i co koniecznie trzeba zmienić. Spotkanie to pokazało jak w soczewce wszystkie systemowe trudności z przedmiotem dyskusji i reform, począwszy od tego, że na miejscu okazało się, iż mój referat z wcześniejszego ustawodawstwa i założeń reformy powinnam wygłosić… w języku angielskim, a to ze względu na kosmopolityczny charakter Szkoły Nauk Społecznych PAN, której słuchacze zorganizowali całą zabawę.

Doktorant(ka) to dziwaczny twór, który skupia w sobie pewne charakterystyki zarówno klienta uczelni (studenta), jak i jej pracownika (dydaktyka i, przede wszystkim, badacza). Tak samo jak student nie pobiera pensji (co najwyżej stypendium), tak samo jak pracownik naukowy wyrabia zajęcia ze studentami i zasadniczo sam(a) dba o rozwój intelektualny własny i swojej instytucji. Ni pies, ni wydra, chciałoby się powiedzieć, wypadek przy pracy, taki nasz punktowy stan wyjątkowy. Zarówno jednak władze uczelni, jak i projektodawcy reform (doradcy biznesowi i specjaliści od gospodarki rynkowej) zorientowali się, że ten stan wyjątkowy jest właściwie stanem idealnym. Oto bowiem udało się wykształcić stosunek pracy stopą zwrotu przypominający niewolnictwo, w dodatku dobrowolny i najwyraźniej uszczęśliwiający „niewolnika”! Założenia reformy proponowały usankcjonowanie stanu faktycznego, to znaczy oficjalne podniesienie limitu przyjęć na „studia III stopnia” nawet kosztem miejsc dla studentów stacjonarnych studiów licencjackich i magisterskich. Rzecz całkowicie zrozumiała, wydaje się, że na tym rozwiązaniu zyskują wszyscy. Ale dlaczego doktoranci? Dlaczego każdy chce być doktorantem?

Obiegowa opinia jest taka, że doktorat jest przepustką do dalszej kariery, w szczególności naukowej. Jak każdy komunał, również i ten jest niezwykle interesujący. Po pierwsze, w warunkach polskich coś takiego jak kariera naukowa istnieje niemal wyłącznie albo poza krajem, albo poza systemem uczelnianym1.

W obszarze nauk społecznych i humanistycznych od dłuższego czasu zauważalne jest, iż „karierę” (przez co w tym miejscu będziemy rozumieć systematyczny wzrost środowiskowego prestiżu i zarobków) robi się albo dzięki współpracy z podmiotami nieakademickimi (NGO-sami, instytucjami pamięci, korporacjami, w tym zwłaszcza mediami masowymi i rządem) lub też schodząc na poziom publicystyki. W każdym przypadku dystrybucja uznania i płynących z niego profitów ma niewiele wspólnego z niemal nieistniejącym obiegiem naukowym. Nie ma więc co mówić o karierze naukowej sensu stricto i tak właśnie można interpretować głosy uczestników ankiety „KP” z października 2010 r.: „Naukowcy, artyści i nauczyciele stanowią kategorię osób pracujących dla własnej satysfakcji i prestiżu, i z tej satysfakcji i prestiżu mają opłacić rachunki i kupić jedzenie2.

Uznanie, rozpoznawalność i wynagrodzenie w obszarze nauki to coś, czego możemy więc szukać albo w pozauczelnianych instytucjach badawczych, takich jak Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, ale też Instytut Spraw Obywatelskich, rozmaite fundacje o profilu badawczym itd., które jednak ze względu na tryby finansowania rzadko kojarzą się z naukową bezstronnością (w tę stronę zdążają zresztą też reformowane uczelnie), albo za granicą, albo w ogóle poza sektorem (co jednak ze względu na brak społecznego popytu na np. eseistykę przypomina taniec na linie).

Ta może nieco przydługa analiza problemu „kariery naukowej” odsłania jednak istotny wymiar sytuacji polskiego uniwersytetu. Przede wszystkim mit jego autonomii już od dawna jest tylko mitem i „reformy Kudryckiej” tylko zbliżają nas do rzeczywistości (a skoro „prawda nas wyzwala”, pod tym względem mają bezsprzecznie emancypacyjny charakter). Po drugie, brak sensownego i autonomicznego obiegu dorobku naukowego sprawia, że jako naukowcy czujemy potrzebę uciekania przed nudą i powtarzalnością – ach, ci modni autorzy! – w inne obszary językowe, zwłaszcza anglosaskie, zarazem narażając się na zalew nie dającej się ogarnąć nadprodukcji wiedzy. Rewersem tego „anglo-eskapizmu” jest nie tylko pogłębiająca się elitaryzacja dostępu do wiedzy, ale przede wszystkim nieumiejętność i niemożliwość wypracowania – na użytek studentów – dającego się sensownie wykorzystać kanonu odniesień. Funkcję tę w miejsce Uniwersytetu przejmują działy opinii wysokonakładowych czasopism (te „Niezbędniki inteligenta”!) czy organizujące debaty instytucje działające dzięki systemowi grantów (znów ten sam problem bezstronności „funkcjonalnej” daleko wykraczający poza pytanie o ideologię!). Same uczelnie proponują trzy wyjścia: uhistorycznienie nauczania dyscyplin, z nadzieją, że student samodzielnie wyłuska to, co dla niego ważne; trzymanie się sprawdzonych przez lata sylabusów (szczególnie dotkliwe w naukach politycznych lub ekonomii); i wreszcie – coroczne dostosowywanie programu zajęć do aktualnej oferty wydawniczej (Kinga Stańczuk w tekście Wyobraźmy sobie dostępną edukację[3] w ogóle – i bardzo trafnie – przyrównuje ten proces do rozwoju, czy raczej degradacji, systemu wydawniczego).

Dochodzimy do paradoksalnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego każdy chce być doktorantem: przy takim podejściu do programu studia pierwszego i drugiego stopnia nic nie dają! (Pytanie, czy studia doktoranckie zdają się na coś więcej…). W dobie „kapitalizmu kognitywnego”, opartego na informacji, a więc substancji, która może i powinna mieć nieskończoną liczbę właścicieli, wciąż posługujemy się „magazynierską” logiką rodem z kapitalizmu opartego na produkcji4, usiłując przez zdobywanie kolejnych wiadomości, doprowadzić do jakościowego skoku i usensownić wysiłek studiowania. Co udaje się niezmiernie rzadko – i głównie osobom wyposażonym zawczasu w odpowiedni kapitał kulturowy oraz czas wolny.

Zdaję sobie sprawę, że użycie staroświeckiego i wielokrotnie skrytykowanego pojęcia kanonu wiąże się z ryzykiem nieporozumień i oskarżenia o elityzm lub konserwatyzm (nawet jeśli dla niektórych to ostatnie nie musi być zarzutem, byłoby mi mimo wszystko raczej przykro). Co gorsza, uzasadniając moje stanowisko, chcę się powołać na stare, dobre (i niesłychanie konserwatywne) chicagowskie rozróżnienie na „wiedzieć jak” i „wiedzieć że”. Michael Oakeshott argumentował, iż politykowania nie można się nauczyć z książek – zgodnie z kryteriami Vercellonego byłoby to bezużyteczne magazynowanie informacji – trzeba je wynieść z domu. Z pierwszą częścią argumentacji się zgadzam, ba!, uważam, że dotyczy znacznie szerszego obszaru niż samo tylko politykowanie. Z drugą – zupełnie nie (a to ona przesądza o elitarnym i konserwatywnym charakterze wywodu). Mleko matki może w moim mniemaniu zastąpić ów nieszczęsny kanon odniesień – funkcjonujący jako nauka pewnego języka, w tym zwłaszcza gramatyki uzasadnień, jako pole porozumienia, wreszcie – jako zrąb dla funkcjonującego, sensownego i autonomicznego obiegu naukowego.

Dopóki uniwersytet będzie pozostawał polem zdobywania i magazynowania „wiedzy, że”, dopóty diagnozy Oskara Szwabowskiego o jego kompletnej porażce będą, moim zdaniem, nie do odparcia5. Tym, do czego powinny przygotowywać studia każdego stopnia, jest sprawczość, a właściwie – jako marksistka mam do tego słowa szczególny sentyment – praca, a więc „wiedza, jak”, także w obszarze samej nauki. Tymczasem jednak studiowanie postrzega się przede wszystkim jako ucieczkę od pracy, odciąganie od pracy, działanie na rzecz hipotetycznego awansu, a więc „omijanie” „normalnego” toku pracy, sposób na bezrobocie… Wszystko, tylko nie obszar przygotowania do pracy (poza traktowanymi z lekką pogardą kierunkami „technicznymi”) jako podstawowej aktywności dorosłego człowieka. Wynika to zapewne ze zrozumiałej w postkomunistycznym społeczeństwie alergii na pracę, ale przede wszystkim z wszechobecnego w dzisiejszych – neoliberalnych – czasach mylenia pracy, to jest, radosnej i twórczej aktywności zakładającej bliski kontakt ze światem życia i zadowolenie z możności samodzielnego odtwarzania warunków swojego w nim bytowania (wiem, że brzmi to utopijnie…), z wyzyskiem (a nie wyobrażam sobie, by nie mieć alergii na wyzysk – bardzo a propos, niemal dwie trzecie doktorantów porzuca studia i swoje badania). Brak skupienia na umiejętnościach potrzebnych do pracy, na owej „wiedzy jak”, prowadzi do niemożności syntezy ani na poziomie między przedmiotami (spróbujcie, ucząc etyki, odwołać się do wiedzy nabytej na historii filozofii…), ani – pokuśmy się o parabolę – między podmiotami (już choćby dlatego, że każda organizacja, wypracowawszy wreszcie modus operandi, uważa go za jedynie słuszny i niemożliwy do rozszerzenia, przedefiniowania itp.).

Wracając do dyskusji o trybach oporu studenckiego i modalnościach walki o uniwersytet: rzadko jednak napotykam w niej to, co najważniejsze – pytanie o sens i cel studiowania. Formułowane dotychczas postulaty zdradzają przede wszystkim, że „wszyscy chcemy być doktorantami”, że studia postrzega się jak panaceum (czy potencjalne panaceum) na społeczne bolączki, ucieczkę do przodu przed bezrobociem z jednej, a wyzyskiem z drugiej strony. Zdobywanie wiedzy przedstawia się jako cel sam w sobie, co jednak w moim przekonaniu jest tak samo dyskusyjne, jak postulat „sztuki dla sztuki” i równie mało godne opłacania przez społeczeństwo.

Jeśli nie zaczniemy sytuować uniwersytetu w szerszym kontekście systemu społecznego, jeśli nie zaczniemy postrzegać go jako sposobu na (rewolucyjną, miejmy nadzieję) zmianę tego systemu i podstawową dźwignię walki z wyzyskiem w imię żywej pracy, będziemy topić nasze wysiłki, przyczyniając się do umacniania anachronicznej fabryki iluzorycznych licencjatów, magistrów i doktorów. Z coraz większym obrzydzeniem (z coraz „smutniejszymi minkami”) będziemy patrzeć na dysfunkcjonalność absolwentów, a wraz z nimi całego społeczeństwa: spadek czytelnictwa, wzrost popularności ogłupiających programów telewizyjnych, żenujący poziom analizy świata na forach i blogach… Zwiększanie liczby studentów i doktorantów nie pomoże; pomóc może wyłącznie zrozumienie, że polski uniwersytet wymaga przede wszystkim reformy (rewolucji!) merytorycznej, to znaczy, wytworzenia pola porozumienia programowego i gotowości uniwersyteckiej elity do podzielenia się dotychczas kurczowo izolowaną „wiedzą jak”.

1Jeśli chodzi o nauki ścisłe, mogę być niezbyt ścisła: mój pogląd w tej sprawie opieram głównie na tekście Izabeli Wagner, Szare komórki nie wystarczą, „Rzeczpospolita”, 27 stycznia 2011.

2Naukowcy: sytuacja jest tragiczna, „Krytyka Polityczna”, 14 października 2010,

3K. Stańczuk, Wyobraźmy sobie dostępną edukację

4C. Vercellone, _Kapitalizm kognitywny a modele regulacji relacji płac: czego nauczył nas francuski ruch przeciwko umowom o pierwszą pracę (anty-CPE)_, przeł. M. Ratajczak

5O. Szwabowski, Reakcyjne reakcje – kilka dalszych uwag o ruchu studenckim w Polsce

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa