Co dalej z patriotyzmem przyszłości?
Kiedy “Liberté!” pyta o moją polskość, staję przed poważnym problemem. Polega on na tym, że nie mam niczego ciekawego do zaoferowania w odpowiedzi. Mogę powiedzieć: “tak, jestem Polakiem podobnie jak Ty”, albo: “Nic mnie od […]
Wątek ten podjął w 2004 r. Marcin Król w książce “Patriotyzm przyszłości”. Pisał, będąc samemu wyposażonym w miłość do ojczyzny, którą wpojono mu w domu rodzinnym, opartej na przekonaniu, że owa ojczyzna nie wymaga określonej postawy, ale bardziej duchowej tożsamości, która pomaga ułożyć wewnętrzne życie. W związku z pluralizacją wartości i ich rozdrobnieniem, ale nie unicestwieniem, zmianie uległ również patriotyzm, który powinien być patriotyzmem liberalnym. Taki rodzaj patriotyzmu oznacza przyjęcie założenia, że każdy Polak o Polsce myśli inaczej i każdy swoją wyobrażoną ojczyznę kocha na swój sposób, niemożliwy do opowiedzenia we wspólnocie. Król podkreśla, że nikt nie może mieć patentu na polskość, a patriotyzm dzisiaj polega na wyborze. Jest więc liberalną przyjemnością, a nie tradycyjnym obowiązkiem. Wychowanie patriotyczne w duchu takiego patriotyzmu polega na umacnianiu i rozbudowaniu jego symboli, jego swobody i jego bogactwa, a więc wzbudzaniu szacunku dla instytucji państwa demokracji liberalnej. W gruncie rzeczy takie postawienie sprawy zamyka możliwość dyskutowania o patriotyzmie i polskości jako osobnej kategorii. Oznacza zwrot w stronę paradoksu: wspólnego uwielbienia dla różnorodności – sloganu nowoczesnej Europy.
Nie ma sensu dyskutować o własnej polskości, tak jak nie ma sensu rozmawiać o mesjanizmie. Można w mesjanizm wierzyć tak, jak niektórzy wierzą w polskość. W tego rodzaju polskość chcą z jakiegoś powodu wierzyć tłumy gromadzące się w symbolicznym miejscu – pod pałacem prezydenckim. I choć wiara czyni cuda, a piszę to bez ironii, to polityka na cudach opierać się nie może. W XIX wieku odpowiedzią na potrzebę niepodległego państwa był romantyzm z nutą mesjanizmu, dający ludziom religijną wprost wiarę w to, że może powstać niepodległy naród. A że stać się tak wcale nie musiało, przekonują znakomite publikacje Timothy’ego Snydera, w których pokazuje, jakie były losy nowoczesnych narodów, szczególnie w naszym zakątku Europy.
Dziś trudno sobie wyobrazić w Polsce podobną potrzebę i podobną odpowiedź. Nie ma bowiem opresji, nie ma uciskanej grupy, która poszukiwałaby politycznego mesjasza, choć pojawia się naturalnie resentyment. Był nim na przykład masowy zryw zwolenników PO i PiS-u, kiedy partie te odwoływały się do kluczowej w retoryce mesjańskiej idei – czyli do nadziei na prawdę w polityce i zerwaniem z rzekomym ciemiężcą (korupcją elit). Rząd wybrany w 2005 r. oczywiście zbawienia nie przyniósł, rozniecił za to niebezpieczny we wspólnocie iskrę wiary, że oto prawdziwa polityka może nadejść, a człowiek może być dzięki niej zbawiony. Wiara natomiast nie może nadać sensu polityczności, bo nie ma w niej miejsca na kompromis. Wspólnota kierująca się ślepą namiętnością odnosi się do tych, którzy sprzeciwiają się rewolucjom moralnym, jak do łamistrajków, wietrząc niebezpieczeństwo zdrady.
Oczywiście, we wspólnocie mimo wszystko posługujemy się po części wiarą, po części nadzieją i po części innymi kategoriami zapożyczonymi z życia religijnego. Nie będę tutaj przywoływał powodów, dla których tak się dzieje. Dosyć o tym pisali inni. Ważne jest, że to poczucie jest o tyle pożyteczne dla wspólnoty, o ile się o nim milczy i w domniemaniu przyjmuje, że są pewne kategorie, które nas łączą i które uwidaczniają się, gdy spotykamy tych nie-Polaków z zagranicy. Gdy jednak język religijny staje u progu polityki, obnażona zostaje jakość takiej politycznej wspólnoty. Potrzeba patriotycznego żaru zinstytucjonalizowanego w figurze narodowej martyrologii miała oczywiście kiedyś rację bytu. Kiedyś zamykała usta tym, którzy nie rozumieli, że do niepodległości trzeba dążyć zgodnie i karnie. Dziś jednak ta figura stała się zbędnym, szkodliwym balastem więżącym. Znakomicie ilustruje ten mechanizm Jan Tokarski w artykule pt. “Próba ontologii polskości”. Twierdzi on, że jedyną osią dzisiejszej polskiej wspólnoty jest figura pogrzebu:
Przypadek Polaków, nasz własny przypadek, jest inny. (…) Polacy nie odnajdują bowiem wspólnoty w miejscu debaty o wspólnych sprawach. (…) Polacy nie są narodem dlatego, że chodzą na tę samą agorę. Polacy są narodem, bo stają w tych samych pogrzebowych konduktach, bo oddają hołd tym samym umarłym. Polacy mają „duszę z uchem przy grobie”. Nie łączy nas wspólna przestrzeń publiczna, ale wspólne cmentarze. (…) Nasza codzienność pozbawiona jest zasadniczego wymiaru polityczności. Potrzeba, by bicz losu smagnął nas mocno po plecach, abyśmy poczuli, że mamy jeden kark. Łączy nas ‘res publica’ bólu. Bólu – powiedzmy to do końca – po zmarłych bliskich. (…)
To z pewnością opis przesadzony, a jednak intelektualnie prowokujący. Sugeruje w gruncie rzeczy, że nie odnajdujemy polityczności w tym, co “dyskutowalne” albo w tym, co może zdecydować o przyszłym losie, ale widzimy polityczność tam, gdzie znajdują się nasze symboliczne korzenie. Zawsze w przeszłości, zawsze w tym co odeszło, zawsze w tym, co już pewne i zastałe. Horyzont naszej debaty kończy się na wieku trumny i bez wyobraźni porzucamy pożyteczną dyskusję wyznaczoną horyzontem nadchodzących pokoleń. Można w ramach polskości dyskutować, poświęcając się bez reszty padlinożerczym sporom o etyczną ocenę figury Jana Józefa Lipskiego, Lecha Kaczyńskiego albo Jacka Kuronia. Jednak to debata o wyzwaniach, które dopiero są przed nami, również ze względu na szacunek dla pamięci o zmarłych, stanowi o charakterze politycznym wspólnoty. Taka instytucja publicznej debaty i pluralistycznej opinii publicznej łączy się z partiotyzmem przyszłości. Sama wiara w polskość nie jest i nie może być kategorią polityczną. Pozostanie kategorią etniczną, kategorią kulturową, kategorią w gruncie rzeczy wykluczoną ze sporu o to co polityczne, a bliższą języka wiary.
Istotne jest w sumie to, że język religijny nie jest prawomocnym językiem w demokracji liberalnej. Być może jest narracją leżącą u podstaw wspólnoty, do których warto dotrzeć, żeby zrozumieć podstawowe zasady, którymi kierują się ludzie w danym państwie. Język wiary może w końcu przenikać przez usta polityka, który próbuje odwołać się do wspólnoty, ale sens polityki demokratycznej zawarty jest w języku interesu. Interes oczywiście nie pobudza jedności, nie opisuje wspólnoty i jest językiem podziału. Dlatego, aby polityka demokratyczna była możliwa, potrzebne jej jest zakorzenienie w formach organizacji i formach działania. Przywołany wcześniej Tokarski pisze w swoim eseju dalej:
Chodzi również o to, że jako naród właściwie nigdy nie zapuściliśmy korzeni w instytucjach państwa, bo tego państwa zbyt długo nie było. Nie potrafimy docenić wartości dyskusji publicznej, debaty o wspólnych sprawach, bo w warunkach braku niepodległości debata była niemal zawsze szkodliwa – rozmiękczała stanowiska, przerzedzała szeregi, powodowała ferment, niwecząc dogłębną potrzebę jednomyślności.
Autor podkreśla, że o jakości polityki decydują w istocie instytucje i to wokół nich trzeba zakorzenić postawę patriotyczną, by była ona produktywna w przyszłości. Zazwyczaj to konserwatywny pogląd na politykę zawiera się w twierdzeniu, że potrzebujemy narodu i państwa narodowego, ponieważ istnieją wokół nas inne państwa narodowe. Nie jestem przekonany o słuszności takiego twierdzenia. Brak w nim właśnie owego odwołania do potrzeby wiary we wspólnotę wszczepianej młodym wychowywanym do życia w państwie. Faktem jest, że w polityce poruszamy się po geopolitycznej mapie, której podstawą są państwa narodowe. Te z kolei potrzebują podstawy działania instytucji odwołujących się w jakimś sensie do twierdzenia o państwie narodowym. W te instytucje i zawarty w nich pluralizm potrzeba właśnie dziś wierzyć i tę wiarę wzbudzać, by w ogóle można było mówić o otwartości, liberalizmie, nowoczesności, czyli w gruncie rzeczy o obietnicy zawartej w polityce.
Różnica pomiędzy takim patriotyzmem przyszłości, patriotyzmem liberalnym, a zwykłą otwartością jest zasadnicza. Błyskotliwy niemiecki intelektualista Jan Werner-Müller w książce “Constitutional Patriotism” (Princeton 2008) rozważał możliwość zbudowania wspólnoty politycznej w Europie na podstawie patriotyzmu konstytucyjnego Habermasa opartego o zasadę “otwartości”. Niejednego liberała kusi taka perspektywa, bo zapowiada pozbycie się kategorii narodowej – nierzadko uciążliwej – a jednocześnie obiecuje spełnienie prostej ludzkiej potrzeby przywiązania i hołubienia tego, co swoje. Nie chcę tu nadziei tej gasić, ale za to zwracam uwagę, że przywiązanie do idei konstytucji może mieć miejsce przede wszystkim tam, gdzie innej wspólnoty nigdy nie było bądź upadła (USA, Niemcy po II wojnie światowej) i gdzie kontekst historyczny wspólnoty jest trwale anihilowany potrzebą amnezji – zapomnienia zła, które chcemy zostawić za nami. Warto przypomnieć, że państwa narodowe w Europie wniosły do współczesności tyle samo dobrego co złego, dając właśnie polityczną wolność niektórym uciskanym grupom, budując mozaikę różnorodności kulturowej, dbając również o pamięć o wzajemnych grzechach, których nie powinniśmy się wyrzekać w imię własnej ludzkości.
Po to, by w ramach państw narodowych kwitł patriotyzm liberalny, patriotyzm przyszłości oparty na pluralizmie, nie można lekkodusznie mówić po prostu o otwartości, która niczego w gruncie rzeczy nie oznacza. Trzeba za to dbać o możliwość skupiania się wokół różnorakich instytucji lokalnych i narodowych, w których zawarta jest obietnica podnoszenia jakości polityki, poszanowania dla pluralizmu i ochrony mniejszości. W momencie przesilenia narodowego, które miało miejsce w kwietniu 2010 r. w Polsce, warto zadać sobie pytanie o to, jakim okazaliśmy się być narodem, a jakim państwem?
Moim zdaniem byliśmy i jesteśmy nadal narodem zbyt prywatnym, zbyt osobistym, zbyt pompatycznym i zarazem zupełnie nieświadomym swojej państwowości. Państwo co prawda zdało egzamin z zasad i procedur, ale tak na prawdę ukazało, jak wątłe są jego instytucje. Ulegliśmy tyranii pospolitych wzruszeń, z których jedno wyzwalało kolejne. Innymi słowy, narodowa tradycja przesiąknęła każdego z nas tak silnie, że poddaliśmy się wspólnym wzruszeniom, zapominając o rzeczowych argumentach. Chętniej włączaliśmy się w publiczne przeżywanie zbiorowej żałoby niż w publiczną dyskusję o tym, co dotyczy państwa i jego powinności.
W wojnie emocji, którą wywołały wydarzenia wokół katastrofy samolotu, obnażyły się co najmniej trzy słabe punkty instytucji państwa, co do których powinniśmy odnieść się w duchu liberalnego patriotyzmu, patriotyzmu przyszłości: 1) wyjaśnić, dlaczego po raz kolejny spada polski samolot z osobami kluczowymi dla funkcjonowania państwa i ustalić, jak do tego nie dopuścić w przyszłości, 2) przypomnieć i uporządkować ceremoniał państwowy, a w końcu 3) odpowiedzieć na pytanie, czemu zamykano w czasie żałoby teatry i kina, w których nagle zaczęto upatrywać tylko źródeł czczej rozrywki, zamiast możliwości duchowego rozwoju, tak jak gdyby jedyny duchowy rozwój zapewniało stanie pod pałacem.
Przyzwolenie na śmierć współobywateli w służbie państwa, jak twierdzi Benedykt Anderson, jeden z czołowych teoretyków narodu, pozwala stwierdzić, że jesteśmy w istocie wyimaginowaną wspólnotą – nowoczesnym narodem. Jak mało które społeczeństwo scementowaliśmy wspólnotowy sentyment setkami powstańczych ofiar i desperackimi szarżami pod obcą komendą. Powołaliśmy dzięki temu do życia naród i tak przetrwaliśmy okres bez państwa. Dlatego mimo wszystko nie tylko żałowaliśmy śmierci pod Smoleńskiem, ale również doszukiwaliśmy się w niej jakiejś formy użyteczności dla narodu – że oto świat dowie się o naszej krzywdzie sprzed lat, że w końcu nas zauważą, że Rosjanie nad nami zapłaczą.
Zaślepieni współczuciem nie zapominajmy, że odzyskując w końcu formę państwowości, musimy zacząć dbać o bezpieczeństwo publicznych funkcjonariuszy. Wymóc to powinna instytucja opinii publicznej. Anda Rottenberg opublikowała niedawno w “Dwutygodniku” felieton, w którym uskarża się na powszechnie obowiązujący w mediach model jednodniowego newsa, swoistego braku ciągłości w debacie publicznej. Siła instytucji liberalnego patriotyzmu powinna uzewnętrznić się w sile opinii publicznej. Redakcje powinny ją zaś zaspokoić poprzez druk tekstów tych dziennikarzy, którzy dopytują o przyczyny tragedii CASY pod Mirosławcem, którzy wskazują na wadliwe procedury, a nie ludzki błąd. To dbałość o procedury, a przez to troska o ludzkie życie w wymiarze indywidualnym i całego państwa jest wyznacznikiem, co jest, a co nie jest liberalne. Wspomniany wcześniej Anderson u podstaw konstrukcji nowoczesnego narodu widział powszechność słowa drukowanego, książkę, prasę, a dziś zapewne wymieniłby także internet. Skoro u początków narodu leży słowo, wejrzyjmy w media jak w lustro. Jeśli zamiast analiz opartych na argumentach publikowano gorące i nieprzemyślane opinie i paszkwile, a za fakty przez blisko tydzień starcza nam liczba czekających w kolejce do grobu, to nie możemy mówić o polskości inaczej niż przywołany wcześniej Jan Tokarski.
Drugim przykładem instytucji państwa, w której deponuje się nasz patriotyzm i od którego zależy jego jakość, jest ceremoniał – sposób obchodzenia uroczystych chwil. Dzięki niemu możemy wiedzieć przede wszystkim, jak powinniśmy się zachowywać w miejscach publicznych w danym czasie. Przede wszystkim jego skodyfikowany przebieg wyznacza jednak kres publicznego przymusu uniformizacji zachowań. Dlatego za skandal uważam setki opuszczonych do połowy flag przed publicznymi instytucjami ponad wyznaczony procedurami państwowej czas żałoby. Kiedy w popołudniowy poniedziałek, tydzień po wypadku, jechałem pociągiem ze Szczecina do Warszawy, nie zauważyłem po drodze ani jednej flagi, która byłaby wywieszona jak należy, u szczytu masztu. W tydzień później to samo – w centrum Warszawy. Żałoba trwała i tak zbyt długo, a niektórzy poprzez taką manifestację prywatyzowali ją, czyniąc despekt dla flagi, symbolu narodu i jego instytucji. Naród bez instytucji ceremoniału i poszanowania godności własnych reprezentantów nie może oczekiwać, że będzie szanowany przez innych. Wniosek jest jeden: polski parlament jak najszybciej powinien zająć się uporządkowaniem instytucji ceremoniału.
W końcu kwestia podporządkowywania kultury celom państwa i wspólnoty. Postrzeganie kultury jako bezproduktywnego narzędzia rozrywki, na co pozwolili zarówno rozemocjonowani dziennikarze, jak i przeciętni obywatele, pozostaje trzecią kwestią – wyznacznikiem tego, z jakiego rodzaju wyzwaniem musi się zmierzyć patriotyzm jutra oparty nie sprzeciwie wobec uniformizacji społeczeństwa.
Jeśli mam więc dziś odpowiedzieć na pytanie o patriotyzm, to jedynie poprzez postawienie innego pytania, które z uporem powtarzane było przez środowisko Warsztatów Analiz Socjologicznych, a na które – odnoszę wrażenie – nikt nie próbował uczciwie odpowiedzieć. A mianowicie: “po co nam Polska?”. Jakiego rodzaju przyjemności ma dostarczać nam przebywanie i działanie we wspólnocie, którą ktoś kiedyś nazwał Polakami i Polską? Nie jest to już sprawa zadanego dziedzictwa, które trzeba kultywować, ani możliwości debaty, ale sprawa w gruncie rzeczy fundamentalna. To sprawa jakości i domeny odziedziczonych instytucji. Nie możemy przeto zapominać o tym, w jaką tradycję wrastamy, a zarazem w sporach bieżących musimy umieć czasem taktownie ją przemilczeć. Głośno trzeba za to dopominać się o współczesne silne instytucje i ciągłość mądrej dyskusji.
Tekst w skróconej wersji ukazał się w ostatnim numerze pisma “Liberté!”