Ciemna strona MIASTA
Mieszkańcy, którzy nienawidzą innych ludzi i samych siebie, nieposkromieni w boju seniorzy, krwiożercze wspólnoty mieszkaniowe, zachłanne i roszczeniowe NGO-sy, wreszcie próżni i rozrzutni urzędnicy, mający w nosie interes obywateli - wszystkie te grupy ścierają się […]
Mieszkańcy, którzy nienawidzą innych ludzi i samych siebie, nieposkromieni w boju seniorzy, krwiożercze wspólnoty mieszkaniowe, zachłanne i roszczeniowe NGO-sy, wreszcie próżni i rozrzutni urzędnicy, mający w nosie interes obywateli – wszystkie te grupy ścierają się na ringu, który mógł być jednoczącym lokalne środowiska skwerem.
Trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że to rolą miasta jest lokalne zakorzenianie organizacji i praca nad jej relacjami z sąsiadami.
Marek Kraszewski, Dyrektor Biura Kultury Miasta Stołecznego Warszawy
Cytat, ktory wybrałam na początek, to piękne i poetyckie zdanie wgłoszone przez Dyrektora Biura Kultury Miasta stołecznego Warszawy w odpowiedzi na zarzuty, jakoby miasto nie wspierało organizacji pozaządowych, które wynajmują lokale na warszawskim Muranowie. Nasz wyjściowy przykład to skwer Tekli Bądarzewskiej (spokojnie, można sprawdzić w internecie, kim była, nie jest to nowość, że mieszkańcy dostają skwery imienia ludzi wielkich i ważnych, ale niekoniecznie bliżej im znanych), przy którym stoi wspaniały półokragły budnek, który miał być za czasów Polski Ludowej dostojną stacją metra, ale niestety nie doczekał się takiej funkcji. W ostatnich latach stał się jednak stacją dla organizacji pozarządowych, które w ramach otwartych konkursów wynajmują tam lokale od miasta.
Idealny budynek do takich działań – skwer na środku, różnorodne organizacje społeczne i kulturalne, kawiarnia, instytuty i świetne położenie w Środmieściu – chciałoby się rzec, że to wręcz taka Dolina Krzemowa NGO-sów, które mogłyby tu wymieniać się informacjami, oragnizować wiele wspólnych wydarzeń i ożywić Muranów oraz jego mieszkańców. Tak się jednak nie dzieje. Każda organizacja stara się, jak tylko może, ale mimo wszystko mieszkańcy nie za bardzo są zainteresowani, a ich główna aktywność skupia się na wysyłaniu skarg do ZGN-u. Przedstawiciele organizacji pozarządowych maja trudność z utrzymaniem lokali, chociaż płacą preferencyjną stawkę za czynsz, bo dotacji w dzielnicy mało, konkurencja duża, trzeba się bić o pieniądze. Lokalni urzędnicy chcieliby pomóc, ale przecież MIASTO ustala warunki. Do głosu dochodzą także wspólnoty, które wytaczają kolejną artylerię zarzutów i uwag, do których wszak mają prawo, chociaż czasami dużo mniejsze, niż się im wydaje.
Jaki jest rezultat? A taki, że skwer, który powinien być miejscem jednoczącym lokalne środowisko, staje się ringiem. Każdy z podmiotów jest więc widziany przez innych w złym świetle, a wręcz w oparach zła, niechęci i zupełnego egocentryzmu. W tym miejskim wrestlingu udział biorą: mieszkańcy, którym nic się nie podoba, nienawidzą wszystkich miejskich aktywności, nienawidzą też siebie i tak naprawd nie wiemy, czemu jeszcze wciąż się nie pozabijali, nie potruli swoich psów i dzieci – prym wiodą oczywiście seniorzy. Dalej pojawiają się krwiożercze wspólnoty, zarządzane najczęściej przez niezniszczalne prezeski i prezesów, co załatwili sobie dożywotnia kadencję i sprawują rząd dusz nad wszystkimi mieszkańcami, którzy sami mogą sobie podziękować za taki skład wspólnot, bo przecież nigdy się nimi nie interesowali. (Trudno, żeby to robili, kiedy wszystkich nienawidzą). Następnie wpadają zachłanne NGO-sy – ich przedstawiciele wcale nie działają dla kultury albo dla mieszkańców, tylko żądni są dotacji i określenie „pozarządowe“ to tylko konspiracyjna przykrywka, bo przecież 100% funduszy biorą od samorządu. I jak przy samorządzie jesteśmy, to w naszym pentagonie (już nie trójkącie) dramatycznym pojawiają się urzędnicy – lokalni bywają źli, ale najgorsi i najstraszniejsi są ci z MIASTA, bo nikt ich nie zna, nikt nie może z nimi porozmawiać, to oni wszystko ustalają i jednym słowem – nienawidzą mieszkańców, a kochają tylko swoje eleganckie samochody i wielkie zabawki, którymi mogą się poszczycić, czyli podświetlane fontanny lub superstadion. Itd., itp…
Tak na siebie stereotypowo patrzymy, w zależności od punktu widzenia. Nie umiem się wczuć tylko w rolę urzędnika, bo nim nigdy nie byłam, ale znam ich trochę i wiem, że wielu z nich jest bardziej zaangażowanych i chętnych do wprowadzania zmian niż niejeden pozarządowiec. Nie będę może odkrywcza, mówiąc, że problem tkwi w braku dialogu, współpracy, wspólnym ustalaniu strategii, ale także w bardzo dziwnym zwyczaju używania słowa MIASTO jako synonimu urzędu miasta, czyli władzy. Zatem ciągle słyszymy, że MIASTO zablokowało, MIASTO jest przeciwne, MIASTO nie pomaga itd., nadajemy więc już od początku naszemu miastu negatywne znaczenia, łącząc je z wizją niedostępnych dla zwykłych smiertelników urzędników miasta, którzy wielokrotnie nie spełniają dobrze swoich funkcji. Myślę, że ich boska niedostępność dla nas jest im niezmiernie pomocna w ukrywaniu braku kompetencji lub podejmowaniu nieodpowiedzialnych i nietransparentnych decyzji finansowych.
Niestety, moja refeksja jest prosta: jeżeli MIASTO to urząd, to miasta nie ma. Nasz egoizm, nasza opieszałość, brak uczenia się od siebie, dzielenia doświadczeniem, bierność w obserwowaniu i rozliczaniu władzy wyuczona bezradność skutkują brakiem jakiejkolwiek strategii rozwoju, upadaniem oddolnych inicjatyw, pomijaniem potrzeb mieszkańców, nieumiejętnym zarządzaniu miastem, niekorzystnymi decyzjami finansowymi, brakiem przepływu informacji, czyli odwiecznym chaosem i rosnącym konfliktem.