Celebracja, mistyfikacja i inni

(Klub polski, reż. Paweł Miśkiewicz, Teatr Dramatyczny, Warszawa) Polak robi spektakl o Polakach, mężczyzna o mężczyznach, artysta o artystach. Te same słowa, te same przyśpiewki, te same opowieści znane przez wszystkich na pamięć (jeszcze pod […]


(Klub polski, reż. Paweł Miśkiewicz, Teatr Dramatyczny, Warszawa)

Polak robi spektakl o Polakach, mężczyzna o mężczyznach, artysta o artystach. Te same słowa, te same przyśpiewki, te same opowieści znane przez wszystkich na pamięć (jeszcze pod prysznicem przypomina mi się melodia „Zemsta, zemsta, zemsta na wroga!”). Miało być studium szaleństwa, dramat emigrantów chorych na polskość. Tymczasem szalone są tu tylko kobiety: Celina Mickiewiczowa, Maryna Mieczysławska, Rollisonowa. Mężczyźni nawet w amoku zachowują niezwykłą zdolność do mówienia zdaniami złożonymi o głębokiej treści. Miało być droczenie się i przedrzeźnianie narodowych mitów. Tymczasem Mariusz Benoit ze śmiertelną powagą wygłasza Wielką Improwizację i nie ma nikogo, kto by śmiał podważyć jego słowa choćby ironicznym uśmiechem. Te same romantyczno-wyzwoleńcze frazy i prawie żadnych negacji, bo nawet bunt jest doskonale wpisany w te dywagacje. Szczęśliwie nikt na serio się tu nie buntuje, wszyscy tańczą posłusznie w świątyni polskości, a echo niesie głosy, które zlewają się w jedno, wysoko pod sklepienie (niemalże niebieskie).

Jeżeli to miało być pytanie o nas współczesnych, o tożsamość i polskość, pytanie to jest albo źle adresowane, albo już zupełnie nieaktualne, co w sumie na jedno wychodzi. Operowanie kategoriami „tradycja, ojczyzna, etos” wygląda już raczej na studium historyczne. Jeżeli miało tak być, to w porządku, choć wydawało mi się, że Klub polski stanowił próbę dotknięcia jakiegoś teraz. A może nie rozumiem i mesjanizm jest wytłumaczeniem współczesnej na pół fanatycznej religijności, a Wielka Emigracja usprawiedliwieniem wszelkiego nacjonalizmu…

Wydaje się, że współcześnie rozważania w kategoriach etniczności i narodowości brzmią coraz bardziej kuriozalnie. Jak się do tego dołoży wypowiadane całkiem serio frazy o misji dziejowej narodu polskiego, to robi się zupełnie śmiesznie. Tylko że śmiesznie nie jest, poza kilkoma scenami panuje ogólna powaga i czołobitność. To nie komedia, proszę państwa, to nie krzywe zwierciadło naszej koślawej polskiej duszy, to weryzm i akademicka powaga. Tak silna i tak wszechobecna, że nawet młodzi aktorzy szybko łapią właściwy ton. Początkowo myślałam, że ich deklaracje celowo mają brzmieć ułomnie i fałszywie, bo chodzi o to, że mówią cudzym językiem, pustymi frazami, że to nie ich sposób myślenia. Ale potem zorientowałam się, że oni chcą serio, że chcą uczestniczyć w tym wielkim teatrum, choć nie bardzo im to jeszcze wychodzi. Jednak nikt tu nie podniesie ręki na świętość. Doprawdy, Gombrowicz trzasnąłby drzwiami po pierwszych piętnastu minutach, bo dłużej nie wytrzymałby zapewne takiego podkręcania męskości, polskości i dojrzałości wszelakiej.

Nie chodzi nawet o to, że język, jakim posługują się aktorzy, jest archaiczny, niemal dziewiętnastowieczny i że przez to brzmi fałszywie. Fałszywa jest sama pewność, z jaką mówią. Wszyscy powinni się wahać, wypowiadać zdania z przerażeniem i niepewnością – tak jak grający Chopina Hiroaki Murakami. W jego ustach opowieść o samotności i pięknej śmierci brzmiała groteskowo i zabawnie, choć może akurat umieranie Chopina nie jest tematem do śmiechu. Ale to było właśnie to – obcy język, niewłaściwa intonacja, niepewność wyczuwalna w każdym wyrazie. Murakami był w tym spektaklu ciałem obcym, zwiastunem innego porządku, innego podejścia do problemu, doskonałym odwróceniem w samym środku roku Chopina. Co z tego, skoro ten półironiczny monolog zginął w morzu tych wygłoszonych z wielką powagą?

Jedno nie daje mi spokoju: jak długo jeszcze będziemy się w tym babrać, celebrować polskość, medytować nad nią, wracając do tych samych słów, do tych samych postaci, do tych samych zjawisk? Ile razy jeszcze będziemy wskrzeszać Mickiewiczów, Słowackich, Norwidów, Chopinów, Towiańskich i odprawiać nad nimi pobożne rytuały, prosząc o wytłumaczenie nam biednym zjawisk współczesności? Tylko że oni tych odpowiedzi nie mają. I nie wystarczy ubrać aktorów w dresy i udawać, że w dziewiętnastym wieku znajdują się wszystkie początki i wszystkie odpowiedzi. Jeśli wierzyć czechofilom, w Czechach spektakl ten nie znalazłby poklasku, Czesi nie mają w zwyczaju rozczulać się nad sobą. A my jak na złość dostajemy prawie cztery godziny skondensowanej polskości ze wszystkimi jej fobiami, schematami i autonarracjami. Jeżeli pomysłem reżysera było przekarmienie widowni polskością aż do obrzydzenia, to prawie mu się to udało, gdyby nie dłużące się monologi, które wprowadzały w stan znużenia i letargu. Rozumiem, że miało to obrazować sytuację emigrantów, powolny proces izolacji, ale naprawdę znaczna część tych manifestów nie wnosiła nic prócz kilku oczywistych konkluzji.

Polacy wcale nie cierpią z powodu Polski – chorują raczej na własne frustracje, problemy ze sobą, ze światem i z kobietami. Na lęk wobec obcych, na zamykanie się w klaustrofobicznych kręgach, na wieczne pretensje wobec świata, że nie jest miłą i ciepłą poduszką, do której można się przytulić. Małe biedne misie i ich wielkie problemy. Obrażanie się na Francję, nieprzejednana wrogość wobec Rosji, podejrzliwość wobec wszystkich obcych to tylko uzewnętrznienie niedogadania się ze sobą – wyrażone w zdaniach przegadanych, ale cały czas spójnych, ze średniówką i przerzutniami. Naprawdę chciałabym zobaczyć studium męskiego szaleństwa, powolnego rozkładu, podmieniania sensów, kiedy „Polska” przestaje znaczyć „sen o wielkości” a zaczyna „boję się świata, niech mnie ktoś przytuli”. Kiedy rozpadowi relacji towarzyszy rozpad języka, kiedy Mickiewicz dławi się wielką improwizacją, kiedy wszyscy wykonują machinalnie puste gesty, kiedy zostaje tylko skorupa rytuału, z którego wydobywa się skomlenie. Kiedy z twarzy spływa patyna, mężczyźni płaczą, są bezradni i samotni, świat się rozpada i stare zasady, wiara w męską przyjaźń i gorączkowy patriotyzm, są tylko frazesem. I kiedy ci, którzy używają wielkich słów, sami w nie nie wierzą. Może spektakl taki powinna jednak reżyserować kobieta.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa