Pełczyński: Brytyjskie JOWy niesprawiedliwe

Myśląc utopijnie zakładamy, że to najlepsi i najszlachetniejsi obywatele staną do wyborów, a na pewno, że je wygrają.


Jako stały czytelnik Res Publiki Nowej, długoletni politolog brytyjski, a także pilny obserwator polskiej sceny politycznej muszę podzielić się z innymi czytelnikami RPN myślami na temat JOW-ów i nasilonej kampanii promującej wprowadzenie tego systemu wyborczego w Polsce. Najnowsze wybory parlamentarne w Zjednoczonym Królestwie wydają mi się świetnym punktem odniesienia dla tego tematu.

W sobotę 9. maja b.r., dwa dni po wyborach do Izby Gmin, odbyła się dość rzadko spotykana, wielka demonstracja przed Pałacem Westminsterskim – siedzibą Parlamentu. Uczestnicy głośno krytykowali wyniki wyborów i żądali zmiany tradycyjnego systemu jednomandatowego – zwanego „first past the post” tj. pierwszy na przedzie wyścigu – jednym z systemów proporcjonalnych. Postulat ten, zrealizowany dawno w Północnej Irlandii, od lat miał gorących zwolenników wśród wielu naukowców, publicystów i przedstawicieli mniejszościowych partii, takich jak Liberalni Demokraci, nie mógł jednak zdobyć większości na terytorium reszty państwa.

Liberałowie, za cenę udziału w koalicji z Konserwatystami, 5 lat temu wymusili na nich zgodę na referendum o wprowadzeniu tak zwanego alternatywnego głosu – skromnego kroku w kierunku systemu proporcjonalnego – ale w 2011 r. wyborcy odrzucili tę propozycję ogromną większością głosów. A zatem coś istotnego musiało się stać, aby żądanie proporcjonalności ponownie stanęło na wokandzie.

Był to skutek nieprzewidywalnych i monstrualnie niesprawiedliwych rezultatów wyborczych, szczególnie w Szkocji. Ilustruje to uproszczona tabela – najpierw podaje ona procent oddanych głosów, potem liczbę mandatów (M) w Izbie Gmin (w nawiasie dla porównania cytowane są wyniki sprzed pięciu lat).
Conservative Party: 39.6.%=331M (37.0%=307M)
Labour Party: 31.20%=237M (29.7%=258M)
Liberal Democratic Party: 8.1%=8M (23.8%=57M)
Green Party: 3.8%=1M (1.0%=1M)
UKIP (za wyjściem z UE): 12.9%=1M (3.2%=0M)
Scottish National Party: 49%=56M (1.7%=6M)

Nacjonaliści szkoccy zagarnęli prawie całą pule mandatów przypadających na ich kraj (za wyjątkiem 3. – po jednym na tradycyjne partie), choć zdobyli mniej niż połowę oddanych głosów. UKIP uzyskał 1 mandat mimo iż zdobył więcej głosów o prawie 10 punktów procentowych. Labourzyści i Liberałowie pogorszyli swój stan mandatów dysproporcjonalnie, zaś sytuacja Konserwatystów była odwrotna – zdobyli większość w Izbie Gmin i stworzyli rząd, choć dużo zabrakło im do uzyskania poparcia większości ogółu wyborców. Niesprawiedliwość brytyjskiego JOW-u jest więc uderzająca.

Są również inne problemy z nimi związane, choć w Polsce nie da się ich dokładnie przewidzieć, gdyż specyfika i okoliczności polityczne różnych krajów są z reguły bardzo odlegle. Partie, choć niedoskonałe, gwarantują, że poziom kandydatów, a potem wybranych posłów jest pod względem rozsądku, wiedzy i doświadczenia na względnie dobrym poziomie. Natomiast osoby, które znajdą się na przedzie wyścigu o mandat w jednoosobowym okręgu mogą być postaciami całkiem przypadkowymi. Mogą zdobyć czołowe miejsca dzięki populistycznym sloganom; chwilowej gorączce nastrojów w okresie wyborów; kampanii prowadzonej metodami „ultra non-fair” lub za pomocą prywatnych zasobów materialnych, których brakuje innym, itp. By podać przykładową ilustrację: po jakimś ohydnym morderstwie zwyciężają kandydaci, którzy proponują, np. przywrócenie kary śmierci, choć statystyka wielu krajów niezbicie dowodzi, że taka taktyka nie ma wpływu na ilość morderstw, generalnie popełnianych pod wpływem chwilowego impulsu.

Czytaj najnowsze wydania Res Publiki: o wychowaniu do innowacyjności, o potrzebie mocy i o miejskiej wspólnocie. Wszystkie dostępne na stronie naszej księgarni

3 okladki czerwiec 2015

Myśląc utopijnie zakładamy, że to najlepsi, najszlachetniejsi obywatele wygrają ów wyścig, a nawet do niego staną. Jednak sejm z dużym, być może dominującym udziałem przypadkowych reprezentantów byłby bardzo dziwnym ciałem. Jaki byłby poziom jego obrad i głosowań? Jaki byłby skład komisji? Czy byłaby szansa na wyłonienie liderów parlamentarnych na odpowiednim poziomie? Jak łatwo i szybko można byłoby wypracowywać kompromisy i uzyskać przegłosowanie ustaw? Czy ogólny kierunek działalności sejmu nie byłby pełen niejasności? W polityce, jak na wojnie, trzeba myśleć kategoriami najgorszych możliwych scenariuszy („worst case scenario”), a nie tylko żywić nadzieję.

Istnieje jeszcze jeden fundamentalny problem: jakość władzy wykonawczej. Nowoczesne państwa, z dziesiątkami wyzwań ekonomicznych, społecznych, międzynarodowych i obronnych nie mogą być sterowane poprzez instytucje przedstawicielsko-ustawodawcze. Ich rolą jest sprawowanie pieczy nad praworządnością władzy (wspólnie z trybunałem konstytucyjnym) oraz wszechstronne kontrolowanie i inspirowanie instytucji rządowych, a nie ich zastępowanie. To pewien „misnomer” jeśli nazywa się rząd władzą wykonawczą. Winien on nadawać kierunki i opracowywać plan działań, gromadzić środki, koordynować działalność różnych organów. Nazwanie tej roli „wykonawczą” jest słownym nadużyciem.
W systemie prezydenckim (jak w USA lub Francji) władza wykonawcza ma zagwarantowaną siłę i stabilność, gdyż jest oddzielona i częściowo odizolowana od władzy ustawodawczej. W systemie gabinetowym istniejącym w RP rząd jest powoływany przez Sejm i odpowiedzialny przed nim. Funkcjonowanie rządu oddziałuje na stan rzeczy w parlamencie. Jeśli parlament jest zbyt podzielony i rozczłonkowany i jeśli znajduje się w nim zbyt duży procent osób niezależnych partyjnie, jeżeli wiele z nich to postaci przypadkowe i niezbyt przykładające wagę do interesu ogólnego w miejsce celów lokalnych, rządzenie staje się wówczas często arcytrudnym zadaniem. Grozi paraliżem władzy, niekończącymi się negocjacjami, czy formowaniem się krótkotrwałych koalicji lub rządów mniejszościowych. Klasycznym przykładem jest tu III i IV Republika Francuska, gdzie koalicje rządowe trwały przeciętnie sześć miesięcy.

W mojej opinii, głównymi mankamentami polskiej demokracji są (1) raczej niedoświadczony, „politycznie niewyrobiony” elektorat i (2) zbyt mało kompetentna elita rządząca krajem. Są to słabości, których nie da się usunąć przez „majstrowanie” przy systemie wyborczym – wymagającym kompleksowej, systematycznej i wytężonej pracy samego społeczeństwa, zwłaszcza zaś jego opiniotwórczych elit, która do tej pory się nie dokonała. To trochę tak jakby ktoś po 1989 r. jechał na Zachód niesprawnym samochodem i na domiar złego miał nienajlepsze kwalifikacje zawodowe – pod hasłem „grunt, aby jakoś jechać”.

Oczywiście można i trzeba na bieżąco szukać sposobów ulepszenia aktualnego systemu wyborczego. Reforma taka musi jednak uwzględniać dwa fundamentalne dezyderaty rządzenia państwem: silną, sprawną i stabilną władzę wykonawczą oraz instytucje reprezentatywno-ustawodawcze, adekwatnie odzwierciedlające interesy, poglądy i wartości społeczeństwa. System wyborczy winien z konieczności być kompromisem tych dwóch dezyderatów – choćby wzorowanym na niemieckim systemie, w którym połowa Bundestagu wybierana jest proporcjonalnie, a połowa w okręgach jednomandatowych.

autor:
Prof. Zbigniew Andrzej Pełczyński (1925 r.) mieszka w Wielkiej Brytanii od 1946 r. Studiował na uniwersytetach w St. Andrews i Oxford. Przez 40 lat wykładał na Oksfordzie nauki polityczne, w tym funkcjonowanie głównych ustrojów demokratycznych. W czerwcu 1994 r. założył Szkołę dla Młodych Liderów Społecznych i Politycznych, dziś to „Fundacja Szkoła Liderów” w Warszawie. Za swą działalność edukacyjną i publiczną otrzymał tytuł Oficera Imperium Brytyjskiego (OBE) nadany przez Królową Elżbietę II i tytuł Komandora Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazdą z rąk Prezydenta Bronisława Komorowskiego.

 

fot. Adam Wyles, cc flickr.com

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa