Brutalny Hołdys
Zbigniew Hołdys się rozsierdził. Wyraził to niedawno we „Wprost” krótkim artykułem Rewolucja Kulturalna, który z kolei rozsierdził mnie. Z jednej strony cieszę się, że kwestię poziomu języka obowiązującego w dyskursie publicznym poruszają nie tylko politycy, […]
Szczerze współczuję ludziom, którzy doznali poważnych szkód w związku ze zmieniającym się statusem osoby publicznej – bo też, jak sądzę, to ta zmiana jest w gruncie rzeczy problemem. Upatruję jednak tu po prostu metamorfozy, a nie, jak chciałby Hołdys, totalnego upadku i krańcowej degeneracji.
Czytając Rewolucję Kulturalną można odnieść wrażenie, jakbyśmy oddalili się od tych dawnych, dobrych czasów, kiedy to pod przywództwem światłych elit ludzie byli rozumni a języki gładkie i miłe. Dziś mamy rozpasanie; współcześni Alarykowie poniszczyli elity i autorytety, a każdy z nas tylko czeka na okazję, żeby osoby publiczne tarzać w smole i pierzu, cytuję: „obsmarowywać je od góry do dołu” naszym barbarzyńskim gównem, tak jak obsmarowany jest Bardzo Znany (Zbigniewowi Hołdysowi) Człowiek – a wszystko to dlatego, że sami siebie nie znosimy i jesteśmy zawistni w obliczu ludzi zwyczajnie lepszych.
Jest w Rewolucji kilka słusznych uwag, jak na przykład wykazanie zanikania autocenzury także w zinstytucjonalizowanych częściach sfery publicznej takich jak media i polityka, czy trudności w przystosowaniu się osób publicznych do nowych realiów. Nie są jednak te uwagi niczym nowym, a w kontekście całości i tak tracą na znaczeniu. Najciekawsze jest w tym tekście to, że Hołdys robi dokładnie to, co sam atakuje. Pisząc o brutalizacji języka publicznego, sam się brutalizuje; bez najmniejszego wahania uogólnia, szafuje epitetami dokładnie tak jak wszyscy ci, których zwykliśmy nazywać internetowymi napinaczami. „Niszczenie ludzi stało się normą społeczną” – oto brutalny język; jeżeli przyjąć już założenie Hołdysa i zgodzić się, że niszczymy ludzi, to musimy jednocześnie zauważyć, że Hołdys zawstydził nas wszystkich i dopuścił się ludobójstwa.
Autorowi bardzo doskwiera internet. Google, pudelek.pl, wreszcie bezimienny rodzimy Wielki Serwis, który autor porównuje z witryną „New York Times”, wykazując w ten sposób wyższość Zachodu. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby autor miał na myśli wielkie portale typu Wirtualna Polska bądź Onet, bo znam wiele serwisów czasopism (choćby i witrynę czasopisma „Wprost”, na łamach którego ukazał się tekst Hołdysa), gdzie ploteczek o krzywych nogach i alkoholowych libacjach nie znajdziemy. Serwisy plotkarskie z kolei są internetową wersją tabloidów, które – na wyżej cenionym przez autora zachodzie – mają swoją historię. Instytucja paparazzo istnieje tam przecież już od ładnych kilku dekad, a „The Sun”, jeden z najbardziej znanych tabloidów świata, rozpoczął swoją działalność już w 1969 roku.
Czy sam tekst Hołdysa nie wpasowuje się idealnie w specyfikę internetu, w którym drugą stroną medalu skrajnej wolności słowa są tendencje przez niego opisywane? Autor spłyca rzeczywistość, pisze bardzo emocjonalnie i jest swoim skrajnym subiektywizmem usatysfakcjonowany; korzysta z terminologii zaczerpniętej z nauk społecznych, ale nie podejmuje się próby umieszczenia opisywanych zjawisk w kontekście, do których ta terminologia niejako zobowiązuje. Wiele osób robi dokładnie to samo na forach internetowych czy w komentarzach na pudelek.pl; różnica polega na tym, że na forum jest to anonimowy człowiek, którego słowa posiadają marginalny wpływ – we „Wprost” mamy do czynienia z człowiekiem powszechnie znanym, publikującym swoje słabo przemyślane, apokaliptyczne wizje gnicia ludzkości na łamach szanowanego czasopisma.
Brak przemyślenia sprawy łatwo jest wykazać. Pobieżna znajomość historii ukaże, że bycie osobą publiczną zawsze było dużym brzemieniem. Wykład Platona prosty lud obśmiał, a Arystofanes ku uciesze gawiedzi jadowicie szydził z Sokratesa; filozofowie z kolei niestrudzenie usiłowali na różne sposoby wykazać niższość poetów czy ludzi teatru. W Rzymie niepoliczalna ilość osób publicznych została zniszczona, czy to przez złośliwe plotki krążące wśród ludu, czy przez polityczne machinacje swoich rywali – można bezpiecznie założyć, że większość z nich sobie na to nie zasłużyła. Wyliczanka historyczna mogłaby trwać długo, dość stwierdzić, że zawsze istniały zarówno złe języki, jak i niewyparzone gęby.
Być może problem Hołdysa z głosem ludu polega na tym, że za PRLu lud głosu zwyczajnie nie miał; osoba publiczna nie musiała się z nim mierzyć. Media były koncesjonowane i cenzurowane, nie istniała agora, za jaką dziś służy w pewnym sensie internet. Komunikaty były bardzo jednostronne – elity mogły coś przekazywać ludowi, ale nigdy nie było komunikatu zwrotnego. Dziś, gdy każdy ma prawo głosu i dostęp do jego cyfrowego wzmocnienia, bycie osobą publiczną stawia takie wymagania, jakie można było zauważyć w antyku – by publicznie zaistnieć, trzeba albo umieć zawładnąć tłumem, albo umieć (i mieć możliwość) go ignorować.
Hołdys skupia się też na autorytetach. Znowu mamy tu tęsknotę do dawnych, dobrych czasów połączoną z romantycznym marzeniem o kimś, kto „pociągnąłby za sobą naród”. Autor nie zastanawia się zupełnie nad tym, że mamy dziś zwyczajnie największy w historii pluralizm poglądów spowodowany największą w historii ilości platform ich przekazywania i największą w historii ich dostępnością. Zanika elitarność różnych dziedzin ludzkiej działalności. Możemy do tego podejść po Gassetowsku i stwierdzić, że ilość zabija jakość; optymista z kolei powie, że coraz głębiej sięga demokratyzacja w najbardziej pozytywnym sensie tego słowa.
Niezależnie od oceny zjawiska swoisty upadek dotychczasowych autorytetów nie jest jednak wynikiem jakiegokolwiek niszczenia, tylko efektem przemian społecznych, procesów bardzo długofalowych. Jeżeli rzeczywiście Bronisław Wildstein miałby jakąkolwiek moc sprawczą w tej kwestii, to czułbym się zmuszony mu powinszować wybitności; tak wielkie zmiany za sprawą jednej wypowiedzi (czy jednej postaci) byłyby niewątpliwie czymś bezprecedensowym. Autorytety minionych lat muszą się dziś po prostu mierzyć z tym, że wszyscy mamy dostęp do znacznie większej ilości materiałów porównawczych. Nie czyni to, oczywiście, takiego Miłosza gorszym poetą – ale w obliczu setek poetów światowej klasy, do których twórczości dziś możemy uzyskać natychmiastowy dostęp, na pewno traci na wyjątkowości.
Bardzo długo mógłbym dostarczać argumentów obalających ściśle subiektywne tezy Hołdysa, ale wolę zakończyć zaproponowaniem własnej. Być może współczesna zrelatywizowana, wielobiegunowa i hiperreaktywna specyfika sfery publicznej ukształtowała Hołdysa bardziej niż się do tego przyznaje. Decydując się na napisanie Rewolucji Kulturalnej, dostarczył na to aż nadto dowodów – szkoda mi tylko, że podejmując temat rzeczywiście ciekawy, nie narzucił sobie dyscypliny, która pozwoliłaby mu na tę rzeczywistość spojrzeć z perspektywy bardziej interesującej niż jego prywatna emocjonalność.