Bluźnierstwa Don Rigoberta
Gdy przeczytałem notkę dotyczącą facebookowej inicjatywy „Dzień bez Smoleńska”, w mojej głowie zaświtała myśl, że z czymś podobnym już gdzieś się zetknąłem. Przewertowawszy czym prędzej zasoby pamięci trafiłem do odpowiedniej szufladki: Jak rozumiem, widok flagi […]
Jak rozumiem, widok flagi powiewającej na wietrze przyprawia pana lub panią o szybsze bicie serca, a słowa hymnu narodowego – o łaskotanie w żyłach, skurcze i zjeżony włos, co w sumie zwykło nazywać się emocją. Słowo „ojczyzna” (które zawsze piszą państwo wielka literą) nie kojarzy się państwu z lekceważącym wierszem młodego Pabla Nerudy – „Ojczyznasmutne słowojak termometr albo dźwig” – ani z zabójczą sentencją doktora Johnsona (Patriotism is the last refuge of a scoundrel), ale z heroicznymi szarżami kawaleryjskimi, mieczami zatopionymi w piersiach wrogich mundurów, fanfarami sygnałówki, salwami i wystrzałami bynajmniej nie z butelek szampana. Wedle wszelkich oznak należą państwo do skupiska samic i samców, które z respektem spoglądają na posągi wybitnych mężów zdobiące place miejskie i ubolewają z powodu obsrywających je gołębi (…) W rzeczywistości za przemówieniami i sztandarami ku czci kawałka geografii upstrzonego słupkami granicznymi i arbitralnymi, nie wytyczonymi liniami, czyli za czym, co dla państwa jest najwyższą formą historii i metafizyki społecznej – kryje się ni mniej, ni więcej tylko przebiegłe aggiornamento prastarego, prymitywnego strachu przed uniezależnieniem się od plemienia, przed odrzuceniem statusu masy, cząstki, przed staniem się jednostką…
Przytoczony fragment Zeszytów Don Rigoberta, jednej z najzabawniejszych i najbardziej przewrotnych powieści Vargasa Llosy, dla niektórych brzmieć może obrazoburczo, dla innych groźnie. Ten wyniosły manifest radykalnego indywidualizmu nie pozostawia suchej nitki na postawie patriotycznej, wyśmiewa wszelkie możliwe emblematy narodowej dumy, a tożsamość zbudowaną wokół poczucia przynależności do państwa porównuje do stadnego atawizmu, odziedziczonego po wczesnych etapach ewolucji naszego gatunku.
Skrajne poglądy polityczne, nierzadko serwowane w karykaturalnej postaci, najczęściej budzą gwałtowne protesty, niezależnie od treści, które wyrażają. Posiadają one unikatową cechę, zmuszają do przemyślenia na nowo spraw dawno uznanych za oczywiste. Jak bowiem wszem i wobec wiadomo, największą bolączką wszystkich przedsięwzięć poznawczych jest idea powszechnej zgody: gdzie stu ekspertów bezwarunkowo zgadza się ze sobą, tam z pewnością kryje się jakiś fałsz. Nie inaczej jest w przypadku tzw. narodowych świętości.
Wiadomość o katastrofie tupolewa wstrząsnęła całym krajem, a spontanicznym reakcjom Polaków nie sposób odmówić autentyczności. W ciągu kilku dni po tym tragicznym wydarzeniu wiele osób szczerze zapragnęło oddać hołd ofiarom wypadku. Jednak tuż po zakończeniu oficjalnej żałoby rozpoczął się koszmar przemieszany z farsą. Ponieważ pasażerami rozbitego samolotu byli państwowi dygnitarze, cała sprawa stała się przedmiotem zażartych politycznych sporów. Ktoś powie, że nie ma w tym nic dziwnego, skoro zginął prezydent, pierwsza dama, posłowie, senatorowie, słowem – elita. Dorzućmy do tego jeszcze Rosjan, którzy lawirują jak mogą, byle tylko nie ułatwić nam prowadzenia śledztwa. Krótko mówiąc, sprawa państwowa najwyższej wagi, w dodatku na szczeblu międzynarodowym.
To oczywiste, prawda? No cóż, jak dla kogo. Moim zdaniem, nie ma w tym nic oczywistego. Internetowy apel, by choć przez jeden dzień media milczały na temat Smoleńska, budzi emocje dopóty, dopóki uparcie trzymamy się jednej tylko perspektywy. Spróbujmy usiąść w innej niż zwykle loży politycznego teatru. Będzie trochę niewygodnie, przez moment stracimy z oczu pasjonujący sceniczny dramat, ale zapewniam, że się opłaci.
Sposób politycznego zorganizowania współczesnych społeczeństw europejskich wyznaczają reguły demokracji reprezentacyjnej. Profesjonalizacja polityki osiągnęła niezwykle wysoki poziom stosunkowo dawno, lecz obecnie znajduje się w punkcie szczytowym. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu grupa zawodowych reprezentantów politycznych sytuowała się bliżej swoich wyborców. Rozwój struktur unijnych zmienił tę sytuację. W Brukseli korytarzami Parlamentu Europejskiego każdego dnia dumnie kroczą setki, tysiące polityków i urzędników, ale nikt przy zdrowych zmysłach ani myśli zastanawiać się nad tym, co oni tam właściwie robią. Przeciętny mieszkaniec nie tylko Polski, lecz śmiem twierdzić, że także Niemiec, Holandii, czy Austrii ma owych wypacykowanych karierowiczów w głębokim poważaniu.
Kłopot polega na tym, że rozpolitykowani modnisie sprokurowali układ podwójnie niebezpieczny. Po pierwsze, skutecznie napędzają procesy etatyzacyjne, które siecią odgórnych regulacji coraz bardziej zasnuwają całą Europę, realnie wpływając na to, w jakich warunkach żyjemy (tak, wiem, że fundusze, programy, finansowanie rozwoju, to druga strona tego medalu). Po drugie, w przestrzeni publicznej, a mam tu na myśli głównie media, mamy coraz więcej polityków. Swą nieustanną obecnością w radiu i telewizji przekonują nas, że robią to nie tylko dla naszego dobra, ale że MUSZĄ to robić. Oto zasadniczy problem naszych czasów – przestrzeń publiczna nie poddana przemożnej władzy polityków de facto nie istnieje. Przeciętny serwis informacyjny przynajmniej połowę czasu antenowego poświęca politykom. I tu pojawia się paradoks. Nie cierpimy polityków, ale naiwnie wierzymy, że są niezastąpieni. Co to wszystko ma wspólnego z pomysłem „Dzień bez Smoleńska”? Spieszę z odpowiedzią.
Wyobraźmy sobie, że pod Smoleńskiem rozbija się identyczny tupolew, z taką samą liczbą pasażerów na pokładzie, w dokładnie takich samych – czytaj: niejasnych – okolicznościach, wrak wygląda tak samo, szczątki samolotu spoczywają w dokładnie tych samych miejscach. Jedyna różnica dotyczy ofiar: to nie prezydent i reszta elity władzy, lecz zwykli obywatele, powiedzmy, pasjonaci historii XX wieku, którzy postanowili na własne oczy zobaczyć miejsce, gdzie Sowieci dokonali zbrodni ludobójstwa. Czy wierzycie, drodzy czytelnicy, że zawierucha medialna przybrałaby podobne rozmiary, co w przypadku TEJ katastrofy? Nie istnieje żadna siła zdolna przekonać mnie, że tak właśnie by się stało. Przyjmujemy bowiem za pewnik, że nagła śmierć wysoko postawionych urzędników państwowych jest czymś szczególnym. Przekonanie to wywodzi się z silnie zakorzenionej potrzeby utożsamienia się z narodową wspólnotą, przywiązania do rytuałów i symboli, czyniących z polityków stróżów tradycji i porządku. A ci, skoro już pełnią tak wyjątkową rolę, nie mogą przecież żyć zwyczajnie. Palącą koniecznością okazują się pałace, limuzyny, ochrona, cały ten blichtr kreujący na naszych oczach władczy majestat. Byłoby to w sumie dość śmieszne, gdyby nie fakt, że płacąc podatki, jesteśmy zobowiązani do finansowania tego kiczowatego spektaklu. Aktorzy występujący w politycznej telenoweli to już nie zwykli urzędnicy, których praca (taka sama w swej istocie, jak profesja nauczyciela, lekarza, czy hutnika) polega na zapewnieniu sprawnego funkcjonowania państwa. To Ojcowie Narodu, bez których my maluczcy, niczym dzieci we mgle, zwyczajnie się pogubimy. Kiedy umierają, nie jest to śmierć zwyczajnych ludzi, to dramat mityczny, kres herosów, prometejska ofiara…
U źródeł rozpętanej niedawno facebookowej draki leży sprzeciw wobec mitu nadzwyczajnej roli polityków i nadrzędnej pozycji wspólnoty narodowej względem innych wspólnot. Mam wrażenie, że nie jest to żadne uderzenie w „polskie piekiełko”, ani tym bardziej wybryk nihilistów. To raczej zalążek odmiennego myślenia o sferze publicznej, skromna próba odzyskania tego, co arogancko zawłaszczyli politycy. Nie każdy musi być patriotą na martyrologiczną modłę, drżeć z podniecenia na widok flagi, hołubić zwyczaje dlatego tylko, że są polskie, uginać kolana przed częstochowskim obrazem i okazywać dozgonną wdzięczność bohaterom narodowych zrywów. Mamy wreszcie sposobność, by pielęgnować mało spektakularne cnoty indywidualizmu, odważnie powtarzając za Don Rigobertem: „jedyna forma bohaterstwa dozwolona dla wrogów bohaterstwa obowiązkowego: umrzeć podpisując się własnym imieniem i nazwiskiem, mieć indywidualną śmierć”.