Białe niebo nad filmowym Berlinem

17 lutego 63. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie dobiegł końca i przeszedł do historii. Nagrody zostały przyznane, goście wrócili do domów. Jaka wizja kina wyłoniła się z tegorocznej edycji? Czy Berlinale nadal dostarcza filmowych olśnień, a […]


17 lutego 63. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie dobiegł końca i przeszedł do historii. Nagrody zostały przyznane, goście wrócili do domów. Jaka wizja kina wyłoniła się z tegorocznej edycji? Czy Berlinale nadal dostarcza filmowych olśnień, a może bliżej mu już do festiwalu, na którym króluje głównie czerwony dywan?

Berlinale jest jednym z tych kulturalnych wydarzeń, które swoim ogromem przyprawiają o zawrót głowy – wertując bogaty harmonogram seansów, widz może oczywiście zakreślać tytuły, które go interesują, ale z tych planów niewiele zazwyczaj wynika. Bo cóż zrobić, gdy festiwalowych kin jest ponad dwadzieścia, zaś sekcji kilkanaście – a w ramach niektórych z nich pokazywane jest nieraz kilkadziesiąt filmów? W tym wypadku przydaje się zdrowy rozsądek, doprawiony świadomością, że czasem lepiej postawić na jakość, nie ilość i z pewnych tytułów (nie bez wyrzutów sumienia) trzeba zrezygnować.

Dla większości widzów mapa Berlina zmienia się na te dziesięć dni w gęstą siatkę kinowych połączeń. Plac Poczdamski – miejsce symboliczne dla podzielonego niegdyś miasta, bo to właśnie tutaj przebiegał mur berliński przecinający je na pół – stanowi centrum festiwalowych wydarzeń. Jest jednym z najbardziej ruchliwych punktów niemieckiej metropolii. Przy nim znajduje się potężny Berlinale Palast, wokół którego zbudowano inne kina, supermarkety, kawiarnie oraz fast-foody, okazujące się zbawieniem w codziennej bieganinie. Wszak festiwalowa gonitwa z kina do kina dotyczy nie tylko pokazów filmowych, ale też wystaw, instalacji, performansów, wykładów i specjalnych spotkań z twórcami. W tym roku byli to m.in. Ulrich Seidl, Ulrike Ottinger, Harun Farocki, John Cameron Mitchell, a także czarująca Jane Campion, opowiadająca o projekcie Top of the Lake, którym z pewnością podbije serca miłośników seriali.

Urlich Seidl, "Nadzieja"

Przez cały czas trwania festiwalu pejzaż Berlinale wypełniał się też bardziej popularnymi i rozchwytywanymi gwiazdami, które lśniły w garniturach i kusych sukniach na czerwonym dywanie (zerowe temperatury nie przeszkadzają, prestiż imprezy zobowiązuje), błyszczały wśród fleszy, rozdawały autografy i cierpliwie konfrontowały się z mniej lub bardziej mądrymi pytaniami z konferencji prasowych (moim faworytem pozostaje dziennikarz, który spytał Nicolasa Cage’a o jego refleksję na temat końca świata zwiastowanego przez deszcz meteorytów w Czelabińsku).

Potężna dawka głośnych nazwisk (od gwiazd amerykańskich i europejskich po azjatyckie) pomnożona przez dość słaby poziom kandydatów do Złotego Niedźwiedzia (o których za chwilę) jest niechybnym znakiem tego, że Berlinale jest dziś imprezą poszukującą swojej tożsamości. W coraz mniejszym stopniu jest „festiwalem problemów” – w większym zaś – średnią wypadkową pewnych koniunkturalnych wyborów. Wydaje się plasować na pograniczu między kameralnym kinem zaangażowanym (z którym zawsze było kojarzone) oraz kinem gwiazd, które mają przyciągać uwagę dziennikarzy, paparazzi i zwykłych fanów. Z jednej strony dystansuje się od Hollywood, z drugiej zaś – nie może się od jego mocy uwolnić.

Pomiędzy Hollywood i resztą świata

To, co stało w sprzeczności z obecnym w Berlinie mainstreamem, było zwykle prezentowane w pobocznych sekcjach, płynących równoległym nurtem do Konkursu Głównego. W obliczu jego postępującej komercjalizacji wydaje się, że to właśnie sekcje takie jak Panorama czy Forum zdają się najlepiej oddawać puls, który tętni we współczesnej kinematografii na całym świecie. Wśród kilkudziesięciu prezentowanych tytułów można było trafić na wiele filmowych perełek z Europy i Azji, m.in. rosnącą w siłę kinematografię grecką, dojrzewające od ponad dekady nowe kino tureckie czy jak zwykle mocne kino koreańskie – bodaj najliczniej reprezentowane na całym festiwalu. Nie zabrakło też Stanów Zjednoczonych w niezależnym, „sundance’owym” wydaniu. Wśród godnych uwagi tytułów amerykańskich warto wymienić błyskotliwe Frances Ha Noaha Baumbacha, utrzymane w klimacie lat 80. Computer Chess Andrew Bujalskiego oraz poruszające Lovelace Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana.

Na tle wspominanych sekcji tegoroczny Konkurs Główny był dość zachowawczy, co tylko potwierdza tezę, że najciekawszych trendów zwykle należy szukać na marginesach głównej konkurencji. O Złotego Niedźwiedzia walczyło dziewiętnaście filmów, z czego właściwie połowa prezentowała niezbyt wygórowany poziom, o czym świadczyły m.in. takie tytuły jak francuski On my Way Emmanuelle Bercot i nowy film Stevena Soderbergha, Panaceum.

Małgorzata Szumowska, "W imię..."

Rozczarowanie przyniósł też nowy obraz Małgorzaty Szumowskiej W imię…, wyróżniony nagrodą Teddy (przyznawaną filmom o tematyce LGBT). Choć zdania na temat produkcji polskiej reżyserki są podzielone, jedno jest pewne: jej twórczość zawsze świetnie wpisywała się w charakter tego festiwalu. I jest ona już na nim dobrze znana: historia księdza obawiającego się coming outu to trzeci film w dorobku Szumowskiej (po Ono i Sponsoringu) prezentowany w Berlinie. Autorka 33 scen z życia często porusza ważkie społecznie tematy, przełamuje w swoim kinie tabu, sprzeciwia się konwencjom. Może to oczywiście stanowić wartość: tym, co świadczy o randze artysty często jest bowiem odwaga, z jaką podchodzi on do rzeczywistości. W ostatnim obrazie, podobnie jak w Sponsoringu, kontrowersyjny temat i sposób jego wprowadzenia brzmią jednak zbyt deklaratywnie. W świecie Szumowskiej nie ma miejsca na subtelny psychologizm czy dowolność interpretacji pozostawioną odbiorcy. Historia otrzymuje zbyt banalne rozwinięcie i jednowymiarowych bohaterów, a całość broni się tylko dzięki dojrzałemu aktorstwu (oklaski szczególnie dla Andrzeja Chyry i Łukasza Simlata!) oraz wysmakowanym wizualnie zdjęciom Michała Englerta. Wydaje się, że Szumowska po raz kolejny nakręciła film, który w większym stopniu prowokuje do debat wokół przedstawionego problemu niż do rozmów o nim samym.

Ziemia obiecana Gusa Van Santa, laureata pierwszego Teddy’ego, przyznanego w 1987 roku, też okazała się rozczarowująca. Główne wyróżnienie otrzymał wówczas Pedro Almodóvar za Prawo pożądania, a amerykańskiego autora doceniono za krótkometrażowe Five Ways to Kill Yourself and My New Friend. Tym razem reżyser Słonia zrealizował jednowymiarową agitkę krytyczną wobec firm wydobywających gaz łupkowy, której nie ratują nawet dobre role Matta Damona i Frances MacDormand.

Wielu zawiódł także nowy film Danisa Tanovicia, An Episode in the Life of an Iron Picker nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem i wyróżnieniem dla najlepszej roli męskiej. Twórca (anty)wojennego arcydzieła, jakim była Ziemia niczyja, od dłuższego czasu zdaje się tracić formę, o czym świadczyły słabe Selekcja i Cyrk Columbia. W jego ostatnim filmie, portrecie ubogiej romskiej rodziny, której matka musi przejść operację, na którą nie ma pieniędzy, trudno znaleźć cokolwiek interesującego. Forma mocno inspirowana realizmem w wydaniu rumuńskim (pierwsze skojarzenie to Śmierć pana Lazarescu) nie niesie żadnego istotnego znaczenia, wydaje się nazbyt publicystyczna i dosłowna. Choć historia ta zdarzyła się naprawdę i odgrywają ją ludzie, którzy rzeczywiście ją przeżyli, to świat, o którym opowiada bośniacki autor, pozostawia widza obojętnym. Wydaje się, że reżyser skroił ten film specjalnie pod gusta jury berlińskiego festiwalu, znanego ze społecznych inklinacji i wrażliwości na problemy wschodniej Europy – i tylko tu jego obraz mógł zostać zauważony.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa