Polski układ zamknięty
Krytyka układu PO-PiS u jego początków.
Już bardzo niedługo pójdziemy wybierać parlament i prezydenta. Przed czterema laty pełen niesmaku wzywałem tych, którzy chcieli czytać, do zbojkotowania wyborów i wyrażenia w ten sposób swojego obywatelskiego nieposłuszeństwa. Teraz, przekonany przez mądrych ludzi z Polski i z zagranicy, zwracam tylko uwagę, że chociaż udział w wyborach jest w demokracji obowiązkiem obywatelskim, nie ma nic gorszącego ani niemądrego w oddaniu głosu nieważnego, jeżeli ma się poczucie, że żadna z propozycji, spośród których przyszło nam wybierać, nam nie odpowiada. Nie trzeba wybierać koniecznie mniejszego zła, bo ono i tak samo się wybierze, bez naszego czynnego poparcia.
Na czym polega szczególny charakter sytuacji wyborców jesienią 2005 roku? Czujemy dyskomfort, gdyż nie bardzo mamy kogo poprzeć, a równocześnie sądzimy, że jest to bardzo ważny moment zarówno w wewnętrznej historii wolnej Polski, jak i czas wielkich szans dla Polski w sytuacji międzynarodowej. Dlatego musimy spróbować spokojnie zastanowić się nad naszym intencjami i decyzjami, chociażby po to, żeby mieć uczucie, że reagujemy poważnie i odpowiedzialnie. Reszta już od nas nie zależy. Ale skoro myślenie o polityce jest naszym zajęciem w „Res Publice”, to pomyślmy.
I. Sprawy wewnętrzne. SLD narzuciło ton
Co się stało przez ostatnie cztery lata i przed jakim wyborem stoimy w polityce wewnętrznej? Wszyscy się zgadzają co do jednego: SLD poniosło zdumiewającą porażkę. Porażka ta zdumiewa, gdyż bez względu na brak sympatii dla tej partii – SLD przegrywa nie tylko na własne życzenie, ale popełniając niesłychane błędy i zarazem wciąż nie chcąc zdać sobie sprawy z tego, że je popełniło. Z czego zatem bierze się owa doprawdy zadziwiająca buta?
Po pierwsze z przekonania, że w gruncie rzeczy polityka polega na tym, co robiło, robi i robić będzie SLD, czyli na nieustających i bezczelnych kombinacjach, wynikających z poczucia siły i bezkarności. Wszystkie afery, o których się dowiedzieliśmy i znacznie rzadsze ich sądowe finały, to tylko kropla w morzu. Tu nie o afery chodzi, lecz o reguły i obyczaje rządzenia. Z tego punktu widzenia SLD odniosło wiele „sukcesów” i z perspektywy partyjnej nie jest istotne, czy Polska na tym straciła, czy zyskała. Pojawia się bowiem pytanie, czy dla SLD, ale także dla wszystkich innych poważniejszych partii politycznych – Polska w ogóle istnieje. Ale do tego pytania jeszcze wrócimy. SLD poniosło więc porażkę, ale tak naprawdę porażkę poniosło kilkanaście, może (zobaczymy za rok) kilkadziesiąt osób. Reszta spełniła stawiane sobie zadania, więc dlaczego miałaby teraz rozdzierać szaty?
Po drugie SLD jest przekonane, że partie opozycyjne, które jesienią zapewne przejmą władzę, stosunkowo szybko się skompromitują na skutek braku kompetencji oraz w rezultacie wewnętrznych sporów – i SLD po solidnej kosmetyce, ale tylko kosmetyce, wróci do gry. Może nie od razu aż tak skutecznie jak w 2001 roku, ale na tyle zręcznie, że zdoła przekonać do siebie część spośród tych ugrupowań, które zapewne w najbliższych wyborach nie wejdą w skład koalicji rządzącej. SLD ma wciąż struktury i ma wciąż wyborców, a jeżeli rzeczy potoczą się tak, jak można obecnie przewidywać, będzie ich miało więcej i to nie tylko tych tradycyjnych, jeszcze z PRL, ale i młodych, zachęconych zmianami w kierownictwie partii, a zniechęconych przez partie koalicji prawicowej. Bo przecież w Polsce, jak w każdym demokratycznym kraju, jest miejsce dla silnej lewicy, a SLD, słusznie czy niesłusznie, za lewicę uchodzi i będzie uderzało w liberalno-lewicowe tony coraz silniej. Czy następne SLD u władzy okaże się kolejną grupą mafijną? Zapewne nie tak jawnie i nie w takim stopniu, ale nie ma innego wyjścia.
Nie jest to tylko wina SLD, chociaż szkody uczynione przez Sojusz trudno przecenić, także szkody w społecznym postrzeganiu polityki. Albowiem po okresie względnej, stabilnej dominacji SLD, od rozpoczęcia prac komisji sejmowej zajmującej się aferą Rywina, rozpoczęła się polityczna rozgrywka, którą nikt nie potrafił sensownie pokierować. Dzisiaj wprawdzie powszechnie uważa się, że komisja ta rozpoczęła proces upadku SLD oraz proces ujawniania zła w polskiej polityce, ale można mieć wątpliwości, czy był to dobry początek. Dlaczego? Ponieważ komisja (nie jest to wina jej członków) zaczęła ujawniać, ale niczego nie doprowadziła do końca. Ewentualny proces Aleksandry Jakubowskiej i ewentualny wyrok, który będzie prawomocny nierychło, to doprawdy marna satysfakcja. Pozostała jednak po tej komisji, a w znacznie większym stopniu po następnych (znacznie gorszych), „reguła podejrzliwości”, która stopniowo ogarnia wszystkich obecnych w sferze publicznej i wszystkich po równo może unicestwić lub co najmniej sprawić im wiele kłopotu.
W rezultacie tej sytuacji, kiedy to niewątpliwie winni pozostają bezkarni, opozycja została postawiona przed trudną sytuacją, z którą poradziła sobie możliwie najgorzej. Z jednej strony starała się, chociaż była bez szans, wielokrotnie obalić rząd SLD, a z drugiej rozpoczęła publiczne czyszczenie swoich własnych szeregów.
Bardzo trudno jest w kategoriach politycznych zrozumieć sens całej afery teczkowej, a szerzej – sens tego, co niektórzy przywódcy opozycji określają mianem „polityki pamięci”. Ponieważ problem ten zdominował polską scenę polityczną i będzie nad nią ciążył jeszcze długo – musimy mu się bliżej przyjrzeć.
Polityka pamięci
Prawdą jest, że w Polsce nie doszło do pełnego rozliczenia komunizmu. Nie bardzo jednak rozumiem, jak takie rozliczenie mogłoby wyglądać. Dla wielu z nas wystarczająca byłaby demonstracja wstydu, jasne powiedzenie tego, że to, co ludzie zaangażowani w komunistyczną politykę robili przed 1989 rokiem – było złe; i to stwierdzenie tego przez nich samych. Jednak naiwnością psychologiczną i polityczną byłoby oczekiwanie na takie postawienie sprawy zarówno przez tych, którzy pozostali aktywni politycznie, jak i przez tych, którzy z polityki odeszli, ale twardo i bezczelnie uważają, że zawsze bronili ojczyzny jak generał Jaruzelski. Można się takim postępowaniem brzydzić, ale co z tego? To nie kwestia smaku, ale kwestia Władzy lub kwestia własnego życiorysu, którego nikt nie lubi sobie psuć; nikt też nie lubi o sobie myśleć jak o (choćby byłej) świni.
Więc takiego rozliczenia nie będzie. Pozostaje tylko rozliczenie przez historię, czyli opisywanie świata PRL przez ludzi zawodowo do tego przygotowanych. Dla polityków takie rozliczenie dokonywane w 2005 roku byłoby zapędzeniem się w ślepą uliczkę, a kto uważa, że walka przeciwko SLD jest tym samym, co walka z byłymi komunistami, ten się po prostu myli. Polityka pamięci nie mogła więc być skierowana przeciwko komunistom, a wobec tego została skierowana przeciwko samej sobie, czyli przeciwko obecnej opozycji, która za chwilę będzie u władzy, ale też u tej władzy już bywała. Z wyjątkiem LPR i Samoobrony, wszyscy przywódcy wszystkich partii opozycyjnych brali udział w rządzeniu III Rzecząpospolitą i nie przypadkiem Roman Giertych oraz Andrzej Lepper usiłują ten argument wykorzystać. Co więcej, nie tylko brali udział w rządzeniu, ale nie mogą zrzucić na nikogo winy za stan rzeczy, jaki powstał po 1989 roku. Okrągły Stół – wróg publiczny numer jeden – jednak nie sprawdził się. A popularność – trwająca do dzisiaj – rządu Tadeusza Mazowieckiego pokazuje, że społeczeństwo nie tu upatruje sprawców zła. Gdzie zatem polityka pamięci ma znaleźć oparcie i źródła dla przyszłych działań? Tylko w swoich szeregach. Afera teczkowa nie tylko jest moralnie dwuznaczna (tyle o tym pisano, że nie warto się na aspekcie moralnym skupiać), ale jest także politycznie zdumiewająca. Partie opozycyjne, a lada chwila stanowiące koalicję rządzącą, przecież zamiast atakować personalnie byłych komunistów za to, że byli komunistami, zamiast atakować LPR za oczywiste próby naruszenia demokracji i powrotu do zawsze groźnego nacjonalizmu, zamiast atakować Samoobronę za populizm (PO próbowała to robić przez moment, ale szybko tych działań zaniechała), zamiast atakować PSL za komunistyczny rodowód i przekraczający granice przyzwoitości koniunkturalizm – zajęły się rozgrzebywaniem własnej przeszłości. I nie tylko o teczki tu chodzi.
Przecież hasło końca III Rzeczypospolitej i powołania IV w istocie uderza przede wszystkim w PiS i PO. Jeżeli uznać, że III Rzeczpospolita była budowana przez opozycję z okresu sprzed 1989 roku (oraz przez postkomunistów), to IV – cokolwiek miałoby to znaczyć – powinna być budowana już nie przez „generację niewoli”, jak pokolenie Piłsudskiego i Dmowskiego określał Adolf Bocheński, lecz przez zupełnie nowych ludzi, którzy co najmniej średnią i wyższą edukację odebrali już za wolności. Tacy zaś w PiS i PO stanowią wyjątki. Partie te, z całym szacunkiem, nie potrafiły (dlaczego – to już inny problem) znaleźć nowych, młodych działaczy, a jednym z najmłodszych polityków jest wciąż Jan Maria Rokita, który już w 1989 zapowiadał się na przyszłą gwiazdę. Afera teczkowa także dotyczy pokolenia, które W 1989 roku musiało mieć co najmniej dwadzieścia kilka lat, a więc teraz jest po czterdziestce lub dużo dalej.
I wreszcie, wszystkie badania socjologiczne potwierdzają, że sprawy przeszłości, minionej szlachetności lub zdrady, codziennej kolaboracji z reżimem i banalnej, chociaż nagannej współpracy na lokalnym poziomie, że wszystkie te sprawy nie obchodzą społeczeństwa. Nie obchodzą różnych grup społecznych z trzech odmiennych powodów. Tych, którzy uczciwie, mniej uczciwie lub nieuczciwie zrobili kariery i pieniądze po 1989 roku, przeszłość nie ma powodu interesować, zaś rojenia o tym, że wszystkie fortuny się zweryfikuje, są po prostu śmieszne. Tych, którzy mają poczucie, że wprawdzie III Rzeczpospolita nie polepszyła radykalnie ich sytuacji, ale pozwoliła im na wyjazdy na wakacje do wynajmowanego mieszkania w Chorwacji lub na zakupy w jednym z hipermarketów, czyli tych, którym jest tak sobie, przeszłość też nie ciekawi. Natomiast tych, którym powodzi się kiepsko lub bardzo źle, wspomnienie przeszłości może jedynie prowadzić do nostalgii za PRL, jeżeli należą do odpowiedniej grupy pokoleniowej, lub też do nienawiści do wszystkich i wszystkiego, jeżeli są młodzi, bez pracy i bez pieniędzy. Jedynym adresatem polityki pamięci są zatem emeryci i tutaj toczy się bój między komunistami a Radiem Maryja. Czy aby na pewno w tę właśnie batalię, w batalię o tych wyborców chcą wkraczać PO i PiS? Czy to jest sposób na nową politykę przyszłości, czy na tym ma polegać IV Rzeczpospolita?
Ponadto polityka pamięci prowadzi do bardzo niebezpiecznego zjawiska, a mianowicie do zlewania się polityki z moralnością.
Rewolucja moralna, czyli igrzyska zamiast chleba
PO i PiS przystąpią do rządzenia Polską w trudnej sytuacji zewnętrznej, o czym jeszcze będzie mowa, ale także w nieszczególnej sytuacji wewnętrznej. I nie chodzi tu przede wszystkim o rzeczy oczywiste, jak bezrobocie, upadek służby zdrowia czy upowszechniona korupcja, ale o to, że wszystkie poprzednie rządy miały przed sobą poważne, bardzo poważne zadania, których wykonanie mogło być stawiane przez nie na pierwszym miejscu i nie musiały od samego początku poszukiwać haseł, które ukazałyby ich polityczne priorytety. Najpierw trzeba było uratować i odbudować polską gospodarkę i administrację, potem trzeba było dokonać – o czym już skłonni jesteśmy zapominać – wielkiego wysiłku, żeby wejść do NATO, gdzie nie przyjmowano nas z wielkim entuzjazmem, i wreszcie trzeba było dostać się do Unii Europejskiej, co określało jednoznacznie priorytety praktycznie wszystkich dotychczasowych polskich rządów. Nawet Leszek Miller, mniej lub bardziej zasadnie, może twierdzić, że to za jego rządów i dzięki jego rządom Polska stała się członkiem UE. Ale na tym się skończyło. Nie jest już tak wygodnie, bo skoro brak celów wielkich, trzeba zająć się problemami, które kolejne rządy odkładały, w nadziei, że wielkie cele je przesłonią lub – cudem boskim – realizacja tych wielkich celów je rozwiąże. A ponieważ z dotychczasowych wypowiedzi programowych prawdopodobnych przywódców przyszłego rządu nie wiemy, jakie mają zamiary względem bezrobocia, służby zdrowia i tak dalej, i ponieważ oni sami, jak można sądzić, tego nie wiedzą, więc wystąpili z inicjatywą zastępczą, a mianowicie z inicjatywą „rewolucji moralnej”. Dla uczciwości dodajmy, że o ile politykę pamięci lansuje raczej PO, to rewolucję moralną raczej PiS, a nawet, że na tym tle dochodzi między tymi ugrupowaniami do czasem wręcz niebezpiecznych sporów.
Rewolucja moralna, przeciwko której już wiele napisano i pokazano jej jakobińskie czy wręcz bolszewickie korzenie, nie jest jednak zamysłem jakobinów, bo przecież polskim politykom należy się elementarny szacunek i próba życzliwego zrozumienia intencji, a przywódcy PiS na pewno jakobinami nie są i nigdy nie byli. Więc miarkując się i zachowując rozwagę, możemy o rewolucji moralnej powiedzieć tylko tyle: jest to chwyt zmierzający do zwrócenia uwagi społeczeństwa na wszystkie patologie życia publicznego, gospodarczego, samorządowego. Przez pierwsze miesiące rządzenia – a nawet już teraz, bo władza sądownicza czuje pismo nosem – będziemy mieli wiele, bardzo wiele oskarżeń wysuwanych pod adresem nie tylko polityków z pierwszej ligi, ale także lokalnych działaczy i biznesmenów, wiele spraw prokuratorskich i zapewne nieporównanie mniej ostatecznych wyroków sądowych, do których doprowadzić jest czasem bardzo trudno, a czasem niepodobna. Mass mediom, które już miały i wciąż mają gratkę w postaci „teczek”, teraz będą dostarczane nie jedna lub dwie afery w kręgach SLD na tydzień – teraz, codziennie żywione oskarżeniami, z przyjemnością będą drążyły nowe tematy. Zapewne wiele z tych oskarżeń będzie miało podstawy, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, więc nie można być nadmiernie drobiazgowym. I tym razem, jak w przypadku „teczek”, nie jest najważniejsza z politycznego punktu widzenia niedola niesłusznie lub „półsłusznie” oskarżonych, lecz sama zasada, czy raczej tkwiąca poza zasadą nadzieja na to, że życie publiczne w Polsce dozna katartycznej przemiany na skutek wytępienia korupcji, łapownictwa, nepotyzmu, klientelizmu czy mafijnych stosunków gospodarczych. Gdyby nawet zamysł ten się raczej powiódł, bo o powodzeniu stuprocentowym nie ma co marzyć, to wciąż nierozwiązane zostałyby takie problemy jak bezrobocie, służba zdrowia, opieka socjalna, obszary nędzy. Jednak ludzie widzieliby, że rząd ma cel, do którego konsekwentnie zmierza i który stopniowo realizuje.
Nie ma to jednak nic wspólnego z moralną odnową; zresztą nie bardzo wiadomo, dlaczego społeczeństwo miałoby akurat przeżywać taką odnowę, która, jeżeli w ogóle jest potrzebna i możliwa, powinna objąć klasę polityczną. Złudzeniem jest bowiem, że zmusi się nieuczciwych przedsiębiorców lub urzędników, lekarzy lub nauczycieli do tego, by nie oszukiwali w podatkach lub nie brali łapówek. Tylko konsekwentne karanie i usuwanie przyczyn takich zachowań może przynieść skutki, ale to nie ma nic wspólnego z moralnością, lecz z wymiarem sprawiedliwości oraz z funkcjonowaniem innych państwowych instytucji.
Inny domniemany cel rewolucji moralnej to obudzenie poczucia sprawiedliwości w społeczeństwie czy też, szerzej mówiąc, tego, co dumnie określamy mianem – solidarności społecznej. Cel jest w pełni godny poparcia, ale wymaga niesłychanie daleko idących, konsekwentnych i rozumnych zabiegów. Nie nadaje się na krótkofalowy polityczny popis. Rzeczywiście, elementarne nawet poczucie solidarności społecznej, tego, że żyjemy we wspólnocie, w której bardzo wielu ludzi zostało spisanych na straty i że nic nie czynimy, iżby im pomóc, w Polsce praktycznie zanikło. Jednak aby zacząć owo poczucie solidarności społecznej przywracać, trzeba skierować przede wszystkim uwagę społeczeństwa na to, w jakiej Polsce żyjemy, jaki jest rzeczywisty stan polskiej nędzy, a nie budzić sensację politycznymi śledztwami. Tej nędzy nie są winne tylko rządy postkomunistyczne, ale wszystkie rządy od 1989 roku po kolei. Wina nie jest zapewne równo rozłożona, ale to nieistotne. Gdyby zatem rewolucja moralna miała oznaczać rewolucję w zakresie poczucia solidarności (przez małe „s”), należałoby pod takim hasłem podpisać się bez wahania. Jednak nie wydaje się, by taka rewolucja była wykonalna, i jakoś o problemie braku społecznej solidarności nie słychać od polityków przyszłej koalicji. Idea rewolucji moralnej to zatem tylko chwyt, ale bardzo niebezpieczny, pod takim pretekstem można więcej zepsuć niż naprawić, jak to zwykle się dzieje podczas każdej rewolucji.
Poza polityką pamięci i rewolucją moralną oraz IV Rzecząpospolitą nie znamy programowych postulatów PO i PiS, z wyjątkiem drobnych w istocie pomysłów jak rozwiązanie senatu (już chyba nieaktualne) lub fantasmagoriami – typu piętnastoprocentowy podatek liniowy. W żadnej solidnej gospodarce takiego podatku nie ma. I dlatego jakoś nie czujemy się pewnie. Ale nie tylko dlatego.
Demagogia bez kompetencji
Nikogo nie dziwi, że w okresie przedwyborczym politycy obiecują gruszki na wierzbie. Dzieje się tak na całym świecie. Jednak w trakcie tej kampanii politycy polscy, z wyjątkiem partii mało odpowiedzialnych, nie obiecują gruszek na wierzbie, gdyż nie obiecują niczego. Można by to uznać za dowód umiaru i roztropności, gdyby nieistnienie dramatycznych problemów, które są powszechnie znane. W relacjach ze spotkań wyborczych czytamy, że PO na pytania o bezrobocie odpowiada, iż kiedy obniżone zostaną podatki, nastąpi rozwój przedsiębiorczości, a więc i miejsc pracy, co rzeczywiście może wpłynąć na zmniejszenie bezrobocia w skali kraju najwyżej o jeden procent, w skali niektórych regionów o mniej lub więcej, zależnie do tego, czy powstanie tam nowa fabryka, czy nie. Wszyscy, łącznie z politykami, wiedzą doskonale, że nie ma żadnej szansy na napływ do Polski wielkich lub dużych inwestycji zagranicznych, dopóki nie zostanie poprawiona zasadniczo infrastruktura (przede wszystkim drogi), ale o tym już cicho. Nikt też, by podać jeden jeszcze przykład szczególnie nam bliski, nie dotyka problemu nakładów na szkolnictwo wyższe i naukę, które od 1989 roku systematycznie spadały, spychając pod tym względem Polskę na ostatnie miejsce w Europie. Innymi słowy, nikt nie oferuje programu wydatków i dochodów budżetowych, tak jakby nie było to ważne lub jakby budżet nie istniał.
Tak naprawdę to poza polityką pamięci i rewolucją moralną oferuje się nam, mowa ciągle o PiS i PO, kilka sztuczek, które mają radykalnie polepszyć sytuację gospodarczą, ale zupełnie nie wiadomo, czy i jak to się ma zdarzyć, oraz usprawnienie i przyspieszenie działania wymiaru sprawiedliwości, co jest wątpliwe, a czynione na siłę – może doprowadzić jedynie do bezprawia.
Program PO i PiS polega zatem na braku programu dotyczącego priorytetowych problemów społecznych i politycznych. Jest to, można sądzić, zabieg celowy. Tak jak celowe jest wydobywanie przez te partie czwartorzędnych problemów na pierwszy plan, problemów w rodzaju: czy Jaruzelskiemu należy zabrać specjalną emeryturę. Wynika to z prostego faktu: oprócz kilku (zarówno w PO, jak i w PiS) polityków wytrawnych i zdolnych, nie ma w tych partiach nikogo, kto znałby się na czymkolwiek. Nie słyszymy o wybitnych ekonomistach, specjalistach od problematyki socjalnej czy edukacyjnej, od polityki zagranicznej czy samorządowej, którzy mieliby sprawować wysokie funkcje państwowe lub służyć jako doradcy. W ogłaszanych już spisach kandydatów na parlamentarzystów nie ma w każdym razie takich nazwisk.
Nie ma programu i nie ma ludzi. To co jest? W zasadzie nic, poza coraz bardziej wyraźną agresją. Z zaskoczeniem oglądamy, jak niewątpliwie najbardziej zrównoważonemu politykowi w Polsce, czyli Donaldowi Tuskowi, puszczają nerwy (ostatnio jest nieco lepiej, ale jeszcze zobaczymy), jak Jan Rokita mówi źle, z zimnym uśmieszkiem, o przyszłych koalicjantach, jak Jarosław Kaczyński, niesiony falą aplauzu, posuwa się do granic roztropności. Wielki problem wyborców polega na tym, że zupełnie nie wiemy, czy przyszli koalicjanci cokolwiek poza ostrymi deklaracjami potrafią zrobić. Jedynym politykiem w tym gronie, który został sprawdzony i wypada nieźle jest Lech Kaczyński, który zajmował z powodzeniem kilka ważnych stanowisk państwowych. Reszta to polityczni nowicjusze, łącznie z Janem Marią Rokitą, mimo że zajmowali rozmaite miejsca – jednak drugorzędne – w minionych strukturach rządzenia. Szkoła parlamentarnych pojedynków i swarów nie jest dobrą szkołą administrowania i rządzenia państwem. Wreszcie, w trakcie tego roku, przy kolejnych okazjach traciliśmy resztki sympatii dla przywódców PO i PiS. Jeżeli kiedyś można było sądzić, że dysponują oni kompetencją, elegancją, inteligencją i stanowczością, to teraz do żadnej z tych cech nie jesteśmy przekonani. Polityków, na których głosuje się, nie trzeba lubić, ale lepiej, jeżeli można ich chociaż szanować.
Tyle, czyli bardzo mało i bardzo krytycznie oraz bez śladu sympatii, można powiedzieć o planach przyszłej rządzącej koalicji w zakresie polityki wewnętrznej. Już nie tyle polityki, ile postawy ideowej dotyczą uwagi na temat rzekomej prawicowości, którą politycy PO i PiS chwalą się i szczycą, a nawet domniemanego konserwatyzmu.
Przeciw liberalizmowi, feminizmowi, homoseksualizmowi i rozpuście
Nie chodzi tu o zajmowanie stanowiska w sprawie dopuszczalności lub niedopuszczalności manifestacji homoseksualistów, a już tym bardziej za żadne skarby nie warto się wdawać w problem aborcji oraz wiele innych zagadnień, które naprawdę lub tylko rzekomo dotyczą moralności, a które ostatnio wytyczają linię międzypartyjnych podziałów nie tylko w Polsce, ale także w Stanach Zjednoczonych i stopniowo w Europie. Należy jedynie jasno powiedzieć, że ten rodzaj podziałów jest niesłychanie niebezpieczny w demokracji, ponieważ bardzo trudno o kompromis w sprawach obyczajowych, czy dotyczących zasadniczych wyborów moralnych, a przecież demokracja to jeden wielki i nieustający kompromis.
Jednak jeżeli to, co się dzieje obecnie w Stanach Zjednoczonych, budzi niepokój nawet myślących prawicowych Amerykanów, jak Gertruda Himmelfarb, która obawia się osłabienia demokracji i powstania dwóch społeczeństw amerykańskich, to sytuacja w Polsce jest znacznie bardziej niebezpieczna. Liberałowie z Gdańska, którzy kiedyś naprawdę jako jedyni w Polsce byli gotowi narażać się nawet Kościołowi, teraz są murem przeciwko złagodzeniu przepisów dotyczących aborcji. Wiadomo, co bezsensownie wyczyniał Lech Kaczyński z paradą gejów i lesbijek. Przykładów pogardy dla feminizmu, pluralizmu i ostatnio liberalizmu jest wiele, politycy PO i PiS atakują zresztą liberalizm niejednokrotnie wprost.
Otóż niektóre ze wspomnianych i niewspomnianych problemów podlegają dyskusji, inne nie, bo dotyczą naszego sumienia, ale wszystkie nie powinny w kraju, znajdującym się w dramatycznej sytuacji politycznej i gospodarczej, być wydobywane na pierwszy plan. Jeżeli ktoś jest niezadowolony z istniejących regulacji prawnych, niech domaga się ich zmiany, ale niech nie oczekuje, że jego problem, czy problem jemu podobnych, stanie się problemem centralnym debaty publicznej. Polsce spór o sprawy obyczajowe jest zupełnie niepotrzebny i odpowiedzialni politycy powinni ten spór odsuwać na dalszy plan, a nie go rozniecać. Oczywiście polskie społeczeństwo powinno być znacznie bardziej otwarte i nowoczesne w dobrym sensie tego słowa, ale to może być tylko konsekwencją modernizacji całościowej, a nie rezultatem presji poszczególnych grup. Każdy rozsądny człowiek uzna, że kobiety w Polsce wciąż nie mają równych praw, a dorosłym homoseksualistom przysługuje pełna swoboda, chociaż już nie jest oczywiste, jakie i jak daleko posunięte powinny być gwarancje prawne tej swobody. Jednak wszystko to są – proszę darować – sprawy ważne, ale nie najważniejsze.
I nie tak się tworzy politykę prawicową, a tym bardziej konserwatywną. Nie wiadomo, czy prawica cokolwiek jeszcze dzisiaj znaczy innego niż przeciwieństwo lewicy (a co to lewica, też nie wiadomo), ale konserwatyzm na pewno nie nadaje się w Polsce do politycznej aplikacji, konserwatyzm w dziedzinie ducha i kultury – tak, ale w innych dziedzinach jest nonsensem. Jeżeli natomiast politycy za wyraz prawicowości uważają jeden z najważniejszych dzisiaj problemów, czyli wspieranie stabilności i wychowawczej roli rodziny, to zgoda, chociaż niekoniecznie jest to postulat prawicowy. Od pewnego czasu socjologowie, pedagodzy i inni obserwatorzy życia społecznego coraz wyraźniej doceniają wartość rodziny, czy też skompromitowane w Polsce pojęcie „wartości rodzinnych”. Wszelako obrona rodziny nie polega na walce z homoseksualizmem i na paskudnym obyczaju mówienia o „normalnych” (w przeciwieństwie do zapewne „nienormalnych”), lecz na wielu zabiegach, o których polscy politycy nie mają nawet pojęcia. Myśliciele i praktycy zarówno prawicowi, jak i – o dziwo – lewicowi dostrzegli fakt, że rozpad rodziny ma negatywne konsekwencje nie tylko dla samych członków tej rodziny, ale także dla całego społeczeństwa, gdyż liczne obserwacje i badania socjologiczne jasno dowodzą, że proces wychowania obywatelskiego dokonuje się przede wszystkim w domu, a nie w szkole, czy gdziekolwiek indziej.
Nie chodzi więc o wartości rodzinne, lecz o podtrzymanie tak ważnej dla całego społeczeństwa i dla życia publicznego instytucji, jaką jest rodzina. Co robi się w tym celu? Przede wszystkim zapewnia się odpowiednie materialne warunki, zaczynając od możliwie długich płatnych urlopów macierzyńskich, które przysługują zarówno matce jak i ojcu, wedle życzenia, po wspieranie pracujących kobiet i zasadnicze ograniczanie pracy w weekendy oraz po zmuszanie chętnych do rozwodu do długiej i skomplikowanej procedury psychologicznej i społecznej (nie prawnej), tak by dziesięć razy pomyśleli, zanim podejmą decyzję. W sumie broni się rodziny jako instytucji społeczeństwa demokratycznego i liberalnego, a nie domniemanych wartości rodzinnych. Jak widać, postępowanie takie nie ma nic wspólnego z postawą lewicową lub prawicową, można jedynie o nim powiedzieć, że jest przeciwne radykalnemu indywidualizmowi. I ponadto obrona rodziny wymaga pomysłów, pieniędzy i zaangażowania odpowiednich instytucji państwa, a nie kazań czy moralizatorstwa.
Powtórzmy – wiadomo, że spory o wartości, a zwłaszcza o stosunek do religii stanowią obecnie istotny, zapewne nadmiernie ważny element polityki demokratycznej. Wydaje się jednak, że w Polsce, w której jest wiele spraw (może znacznie bardziej prymitywnych, ale zarazem palących) do rozwiązania: od bezrobocia po autostrady, odpowiedzialne rządy powinny starać się spory te odsunąć na dalszy plan, a nie je podgrzewać. Dlatego też moralna prawicowość (jak i lewicowość) jest dla naszego kraju na razie tylko zagrożeniem i mimo istnienia w tej sferze rzeczywistych problemów, nie należy przekształcać ich w oręż polityki. Należy wreszcie zdać sobie sprawę z tego, że SLD tylko czeka na wprowadzenie spraw z zakresu moralności do roztrząsań politycznych oraz parlamentarnych, bo ma w tej dziedzinie ofertę, której w okresie władzy nie nadużywało, ale kiedy przejdzie do opozycji, natychmiast ją wydobędzie, a stanowiska w społeczeństwie polskim są odnośnie tych kwestii bardziej podzielone, niż czasem sądzimy.
II. Sprawy zagraniczne. Nikt nie będzie pluł nam w twarz
Nieznana jest koncepcja polityki zagranicznej posiadanej (lub nie) przez PO i PiS, natomiast znamy pewne reakcje i spektakularne zachowania wysokich rangą przedstawicieli tych partii, na których podstawie (z braku innych materiałów) musimy wydedukować zarysy ich przyszłej polityki zagranicznej.
Pierwszy punkt brzmi: żadnych kompromisów. Zapewne Jan Maria Rokita chętnie dzisiaj wycofałby się z wyjątkowo nieodpowiedzialnej, w każdym razie sławnej, wypowiedzi: „Nicea albo śmierć”, ale może była to jednak manifestacja stałej podstawy jednego z kandydatów na premiera Polski. Nie będziemy pozwalali na żadne ograniczenia naszej suwerenności i odpowiednio potraktujemy wszelkie zamachy na nie tylko naszą suwerenność, ale również godność narodową. Przecież to z podpuszczenia opozycji, a przyszłej rządowej koalicji, sejm jednogłośnie potępił Niemcy i Niemcom pogroził w sposób zupełnie nieproporcjonalny do wagi rzeczywistego problemu. I przecież to przyszli kandydaci na premierów i prezydentów sponiewierali prezydenta Putina, który co prawda nie jest nazbyt życzliwy wobec Polski, ale z którym trzeba będzie rozmawiać, bo Rosja pozostanie naszym sąsiadem.
Polityka zagraniczna zatem zapowiada się mocarstwową. Nowe władze nie pozwolą, by Polską poniewierano ani by nią pomiatano. Jak jednak można tego dokonać? Jedynym sposobem jest stopniowe izolowanie Polski, albowiem kolejne obrazy, a dla chcącego pretekstów do obrazy nigdy nie zabraknie, spowodują, że nasze stosunki zarówno z sąsiadami, jak i z całą Unią Europejską, staną się coraz bardziej chłodne i rozluźnione. Już teraz niesłychanie dziwi, że przywódcy opozycji nie mają praktycznie żadnych (chyba, że całkowicie tajne) stosunków z czołowymi politykami europejskimi i światowymi. Powinni od dawna jeździć i spotykać się, a przecież wszędzie byliby chętnie widziani, bo Polska jest sporym i ważnym dla świata krajem. Oni jednak wolą siedzieć w kraju i – można mieć podejrzenie – albo politykę zagraniczną uważają za rzecz bardzo prostą, albo się jej po prostu boją.
A przecież polityka zagraniczna rozgrywa się w naszych czasach na poziomie niemal codziennych, konkretnych, żmudnych i czasem marudnych kontaktów. Tony Blair w minionym roku był za granicą ponad sto razy i spotkał ponad tysiąc wysokich rangą polityków z innych państw. Oczywiście, w rachunki te wchodzą także kontakty w ramach Unii Europejskiej, ale są to zapewne właśnie najbardziej żmudne prace, których nie wykonają za przywódców politycznych urzędnicy średniego szczebla. Z grzeczności nie należy pytać o znajomość języków zagranicznych, jaką dysponuje przyszła koalicja, byłoby jednak nieźle, gdyby przyszły minister spraw zagranicznych znał biegle choćby angielski. Najprawdopodobniej w najbliższych latach nie dojdzie do tak trudnych decyzji, jak ta dotycząca udziału Polski w wojnie w Iraku, ale wszystko zapowiada, że jest i szansa, i nadzieja, i koniunktura na aktywny udział Polski chociaż w sprawach europejskich.
Europa na zakręcie, Polska przed szansą
Wiemy już doskonale, że cała afera z konstytucją europejską oraz porażka pierwszej debaty budżetowej Unii Europejskiej (wynikająca po części z porażki konstytucji) doprowadziły do tego, że Europa wykonała wyraźny krok wstecz. Nie jest to problem, który można zażegnać przy pomocy zwyczajnych wytrwałych negocjacji, które doprowadzą do kompromisu. Nie ma sensu wymądrzać się teraz, post factum, że na konstytucję było za wcześnie lub że inny powinien być jej kształt. Ważne jest, że niewątpliwie Unia Europejska musi stosunkowo szybko rozważyć swoja wizję i to zarówno polityczną, jak i gospodarczą. Wszyscy członkowie Unii na pewno chcą nie tylko jej utrzymania, ale i usprawnienia oraz przywrócenia ideowej legitymizacji. Na razie nie bardzo wiadomo, jak to uczynić. W tym momencie intensywna aktywność potencjalnie kluczowego kraju, którym jest Polska – zarówno ze względu na wielkość, jak na to, że nie jest uwikłana w niektóre stare spory między pierwszymi członkami Unii, jak i dlatego, że opinia publiczna zachodnich krajów europejskich wciąż liczy się z Polską bardziej, niż może na to zasługujemy, i wreszcie dlatego, że dotychczasowa działalność kierownictwa polskiej polityki zagranicznej była bardzo dobra i skuteczna – aktywność i inicjatywa ze strony Polski byłaby na pewno bardzo dobrze przyjęta, chociaż oczywiście nikt nie może gwarantować ostatecznych skutków. Żeby być aktywnym, nie wolno oczywiście przyjmować postawy izolacjonistycznej, ale trzeba już teraz wykazywać się inicjatywą. Teraz, czyli nawet przed wyborami, bo w polityce zagranicznej w przyzwoitym demokratycznym kraju obowiązują zasady ciągłości, więc nie jest aż takie ważne, kto czyni, ale co czyni. Już teraz (przełom lipca i sierpnia) przywódcy opozycji powinni na ten temat rozmawiać z ministrem spraw zagranicznych, a także z prezydentem. Jednak trudno to sobie wyobrazić. Nie wiadomo nawet, czy zechcą skorzystać i wysłuchać opisu stanu rzeczy, który mógłby przedstawić im minister tak kompetentny jak Adam Rotfeld. Z dotychczasowych deklaracji dowiadujemy się raczej o niewiedzy w zakresie polityki zagranicznej, niewiedzy czasem nawet deklarowanej, jakby do tajników i niuansów można było dotrzeć dopiero po objęciu władzy. Podobnie, ostatnie wydarzenia w zakresie spraw na Wschodzie pokazują, gdzie brakuje koncepcji, o którą co prawda nie jest łatwo, ale która jest niezbędna. Przecież tylko i wyłącznie bardziej lub mniej stanowcze rozmowy z prezydentem Putinem (o ile będzie chciał rozmawiać) nie spowodują zmiany w jasnej polityce Rosji wobec Polski. Tu potrzeba poważniejszych i bardziej przemyślanych posunięć.
III. Wnioski
Trudność, czy też dyskomfort, który odczuwamy, polega na tym, że zadowoleni jesteśmy oczywiście z tego, że formacja SLD odchodzi od władzy, ale nie mamy żadnych konkretnych powodów, żeby się cieszyć na okres rządów, które nastąpią. Jedynym niemal pewnym powodem do satysfakcji jest przewidywanie, że korupcja na szczytach władzy ulegnie radykalnemu ograniczeniu i że nowi przywódcy polityczni będą w miarę możności i zdolności pilnowali, żeby nie dochodziło do korupcji na niższych poziomach władzy rządowej i samorządowej. To jest jednak jedyny promień światła. Nie kraść – to nawet przykazanie, ale chyba nie dość na program polityczny. Wypowiedzi dotyczące wszystkich innych zagadnień albo (co było widać) nie obejmują spraw pierwszoplanowych, ale zastępcze lub symboliczne, albo świadczą o braku przygotowania, albo o braku kompetencji, czego przykładem jest chociażby zdumiewający, bo głęboko niedemokratyczny, projekt konstytucji zaproponowany przez PiS.
Jak doszło do tego, że opozycja polityczna w Polsce, która ma lada chwila przejąć władzę, jest aż tak nieporadna, niesympatyczna i pozbawiona wizji przyszłości? Na to pytanie bardzo trudno jest odpowiedzieć bez wdawania się w długą historię okresu po 1989 roku. Nie wdając się jednak w takie analizy, zaryzykować można hipotezę, że programy PO i PiS – które obok wspomnianego „nie kraść” zawierają tylko politykę pamięci i rewolucję moralną (trudno powiedzieć czy już w IV Rzeczypospolitej, czy prowadzącą do powstania IV Rzeczypospolitej) – w istocie polegają na teczkach i lustracji. Negatywnie – nie kraść; pozytywnie – wszystkich dorosłych zlustrować. Nie jest łatwo przypomnieć sobie w demokratycznym kraju władzę i polityków tak bardzo nielubiących samych siebie, swoich kolegów z klasy politycznej i przede wszystkim całego społeczeństwa. Atmosfera mizantropii, podejrzliwości, złośliwości, nieprzyjemnej radości z cudzego nieszczęścia i nieuzasadnionej pewności siebie, arogancji oraz agresji, niekompetencji i buty – oto zapowiedź następnych czterech lat. Z czego tu się cieszyć i na kogo głosować?
Marcin Król
Res Publica Nowa 4/2005
fot. archiwum „Res Publiki”