CHMIELEWSKA-SZLAJFER: Śnimy dalej

Klincz, którego końca nie widać, to wojna postępowego pragmatyzmu z ignorowanym gniewem. Widać, że klasa polityczna to zupełnie inna grupa niż ci, których ma reprezentować


Kto dał się nabrać na American Dream? Czy miastowi, czarni, latynosi i millenialsi z kredytem za studia do spłacenia dali się zwieść uosabianym przez Hillary Clinton liberalnym, progresywnym wartościom, wedle których edukacja i ciężka praca zapewnia dostatek? Czy też biali niewykształceni mężczyźni uwierzyli, że mur przeciw meksykańskim imigrantom i gospodarka skapywania (trickle-down economy), do tej pory jedynie pogłębiająca różnice między bogatymi i biednymi, w wersji Trumpa spłynie także na nich? Zamożnym białym wyborcom wystarczyły standardowe obietnice cięć podatków dla bogatych. Jednocześnie Donald Trump konsekwentnie grzmiał przeciw waszyngtońskim elitom od początku swojej kampanii, po stronie Demokratów przed prawyborami w Partii Demokratycznej w podobnym tonie wypowiadał się Bernie Sanders, ale i Barack Obama w 2008 roku skutecznie ustawił swoją kampanię wyborczą pod hasłem anty-establishmentowej zmiany. Hillary Clinton, uosobienie technokracji i politycznych elit, nie miała dobrej odpowiedzi na tę retorykę.

Obiektywne wskaźniki świadczące o wzroście miejsc pracy o niemal 15 milionów (czyli 23 punkty procentowe) od startu prezydentury Obamy czy, dzięki ustanowionemu w 2013 roku Obamacare, zwiększeniu liczby osób z ubezpieczeniem zdrowotnym o 24 miliony, przez co nieubezpieczeni to obecnie 10 procent populacji – nie zrobiły wrażenia na wyborcach republikańskiego kandydata. Bardziej przejęci są oni wizją zagrożenia zza południowej granicy i z Bliskiego Wschodu, mimo że Obama deportował rekordową liczbę 2,5 miliona imigrantów – więcej niż którykolwiek z jego poprzedników – oraz nieuczciwością polityków. Trump ją obiecał ukrócić, utrudniając politykom przechodzenie do lobbyingu.


Nowy numer Res Publiki Nowej „Praca – frustracja – radykalizacja”, o niepokojach na rynku pracy i związanej z nimi radykalizacji elektoratu, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.

2-15-fb-cov-1

Z kolei ani globalne ocieplenie, ani ochrona środowiska nie stanowią powodu do niepokoju, kiedy zyskać można dodatkowe źródła energii i przychodu z ropy, gazu łupkowego oraz węgla, nie mówiąc o miejscach pracy, szczególnie dla osób bez wykształcenia w tradycyjnie republikańskich stanach. Dodatkowym paliwem dla Trumpa była moralna frustracja spowodowana konsekwencjami krachu finansowego z 2007 roku, a raczej ich brakiem: banki – w przeciwieństwie do zwykłych obywateli – wyszły z niego niemal bez szwanku. Clinton w wywiadzie dla „The New Yorker”[1] przed wyborami przyznała, że ludziom zabrakło katharsis, żaden nowy Bernie Madoff nie wylądował w więzieniu, za to niedługo po dofinansowaniu banków z kasy federalnej prasa zaczęła donosić o bonusach hojnie wypłacanych finansowym managerom. Brak symbolicznego rozliczenia, które zwykli, poszkodowani przez kryzys Amerykanie mogliby uznać za swoje, był błędem Obamy, ale poszedł na konto jego niedoszłej następczyni. Wybory w Stanach Zjednoczonych wyraźnie pokazały, że zaufanie do instytucji mającym służyć obywatelom jest w rozkładzie.

Inny przykład tego, w jaki sposób państwo zawodzi, opisuje amerykańska socjolożka Arlie Hochschild w niedawno wydanej książce „Strangers in Their Own Land: Anger and Mourning on the American Right”, w której przedstawia nastroje w republikańskim Rust Belt. W Luizjanie, w biednym miasteczku Napoleonville z pięknym jeziorem lokalne władze starały się przyciągnąć przemysł, by wspomóc lokalną gospodarkę. Ponieważ pod jeziorem znajdują się złoża soli, firma z Teksasu, po uzyskaniu preferencyjnych warunków, rozpoczęła wydobycie. Niestety, w wyniku zapadnięcia wysadu solnego poniżej dna wody jezioro oraz miasteczko zostały kompletnie zatrute wyciekiem metanu, a mieszkańcy zmuszeni do ewakuacji. Mimo że do katastrofy doprowadziła prywatna firma, mieszkańcy – jak pisze Hochschild – obwiniają władze. Przy okazji utwierdzają się w przekonaniu, że państwo nie jest w stanie zadbać o ich elementarne bezpieczeństwo, zamiast tego zmusza do opuszczenia domów i wspólnoty, w której spędzili całe życie. Skoro nie mają specjalnych powodów, by ufać władzy, sympatie kierują w stronę Republikanów, zwolenników państwa minimum. Ten American Dream był jednym z wielu republikańskich snów, który zadecydował o wyniku Trumpa.

Innym było życzenie, by ukrócić wydatki ponoszone przez Stany Zjednoczone na działania na arenie międzynarodowej i przerzucić fundusze na poprawę wewnętrznej sytuacji państwa. Nikt już zdaje się nie pamiętać, że obecna aktywność wojskowa to efekt inwazji militarnej w Iraku przeprowadzonej przez republikańskiego poprzednika Obamy, George W. Busha. Wyborcy Trumpa zdają się nie pamiętać i nie są zainteresowani dotychczasowym republikańskim jastrzębim podejściem do polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, ani tym bardziej projektem demokratyzacji, który – przynajmniej oficjalnie – przyświecał amerykańskim interwencjom wojskowym przez szereg dekad. Elektorat Trumpa tak, jak Dorotka z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, chce wrócić do swojskiego Kansas. A Trump obiecuje, że bajkowe Kansas nadal istnieje, na dodatek w wersji alt-right, cofającej prawa i wolności obywateli o ponad pół wieku, podważającej prawa reprodukcyjne kobiet, prawa osób homoseksualnych, nie mówiąc o uchodźcach, jak i fakty naukowe, jeżeli tylko stoją na przeszkodzie tradycyjnemu przemysłowi.

Ale główne media także żyły w American Dream, z którego teraz się gwałtownie wybudzają – choć nie wiadomo na jak długo. Można wiele zarzucać dyżurnemu czarnemu charakterowi, Putinowi, obwinianemu o zhakowanie emaili Clinton, ale za część medialnych spinów odpowiadają sami Amerykanie, z hipnotyzująco skandalicznymi tweetami Trumpa na czele. To perełki clickbait, którym media nie były w stanie się oprzeć. Dosadnie ujął to jeden z czołowych alt-right trolli Mike Cernovich: „Jeżeli Trump cię obraża, to dlatego, że żyjesz w świecie mazgajów, w którym nikt nie mówi tego, co myśli.”[2]

Prezydent-elekt uwiódł media jak żaden inny kandydat na prezydenta, ponieważ nie zachowywał się jak pretendent do Białego Domu, ale jak ktoś na wojnie z dziennikarzami. Ci nie mogli się powstrzymać od opisywania jego wariactw, nie zauważając przy tym, że w ten sposób Trump buduje swój elektorat, ignorowany lub lekceważony przez główne media, a który znacznie pewniej czuł się oglądając pro-republikańskie programy w Fox News, jak na przykład „Hannity”, albo sprawdzając wiadomości na stronie „Drudge Report” czy „Breitbart News”. Tam polityczna poprawność, traktowana jak cenzura, ustępuje miejsca wolności agresji i insynuacji. I tam też wyborcy mogli dowiedzieć się, że Clinton stworzyła ISIS i jest umierającą kryminalistką w kieszeni George’a Sorosa. Z drugiej strony, “politycznie poprawne” media nie miały na zarzuty cenzury lepszej odpowiedzi niż traktowanie tego oskarżenia jako wyssanego z palca idiotyzmu barbarzyńców, którzy nie rozumieją debaty publicznej.

Grecka badaczka mediów Zizi Papacharissi opisuje zjawisko „afektywnych społeczności”[3] (affective publics), które tworzą się, zmieniają się i działają dzięki połączonym w sieć mediom i narzędziom komunikacji. Społeczności te nie działają za pomocą racjonalnej debaty, ale przez afekt, który pozwala im głośno wyrazić to, co dotychczas było ignorowane. Trump stał się katalizatorem takich afektywnych społeczności wśród białych Amerykanów. To nie tylko niewykształceni, to także Ci całkiem zamożni oraz szowiniści, rasiści i ci sfrustrowani politycznym establishmentem.

Trump ma dług wdzięczności wobec alt-right i pełnię władzy z większością Republikanów w obydwu izbach Kongresu. Jego główne propozycje dotyczące polityki międzynarodowej, w której jako prezydent ma największe prerogatywy, to opuszczenie NAFTA i TPP, utrudnienie wyprowadzania produkcji za granicę oraz przedefiniowanie roli w NATO. Jednak jego wyborców interesują najbardziej same Stany Zjednoczone, a nie międzynarodowa pozycja państwa. Być może w związku z tym, pozostawiając sobie luksus telewizyjnych występów, w polityce zagranicznej zda się na bardziej obeznaną i przewidywalną starą gwardię republikańską. Reszta świata mogłaby sobie tego tylko życzyć.

Klincz, który powstał w trakcie kampanii prezydenckiej i którego końca nie widać, to wojna postępowego pragmatyzmu z ignorowanym gniewem. Jak na dłoni widać, że klasa polityczna to zupełnie inna grupa niż ci, których ma reprezentować. Wyborcy Clinton – niezamożni, młodzi, nie-biali, miastowi – wierzą w liberalne wartości i rozsądek w działaniu, choć ona sama najbardziej swobodnie czuła się rozmawiając z bogatymi darczyńcami, gdzie pozwoliła sobie na niesławny komentarz o wyborcach Trumpa jako „worku żałosnych typów”. Trump, postulując powrót do mitycznego złotego wieku Ameryki, nie popełnił zarzucanego Clinton błędu dwulicowości. Skutecznie przeniósł typowy dla obecnych mediów społecznościowych self-branding autentyzmu do przestrzeni politycznej, doskonale wiedząc, że nic tak nie zwraca uwagi ludzi jak szokujące i oburzające wiadomości.

Trump, wcielony American Dream, według popularnej pisarki Fran Lebowitz „ideał bogacza w oczach biedaka”[4], obiecał generalne porządki outsidera – biznesmena i telewizyjnego celebryty – w skorumpowanym systemie władzy. Clinton miała do zaproponowania kontynuację kierunku Obamy. Osiem lat temu to on wygrał hasłem zmiany, teraz te pomysły wydają się nudne. Jednak mimo tak skrajnej polaryzacji kandydatów, głos oddała niewiele ponad połowa wyborców, najniższy wynik od dwunastu lat. 45 procent Amerykanów uznało, że jest im wszystko jedno.

Fot. MSM spotlights Donald Trump vs. Hillary Clinton and Bernie Sanders | Donkey Hotey, Flickr


[1] http://www.newyorker.com/magazine/2016/10/31/hillary-clinton-and-the-populist-revolt

[2] http://www.dangerandplay.com/2015/12/11/real-talk-on-donald-trump-and-real-americans/

[3] Papacharissi, Zizi. 2015. Affective publics. New York: Oxford University Press

[4] http://www.vanityfair.com/news/2016/10/fran-lebowitz-trump-clinton-election

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa