Wodziński: Kapłana Błaznem
W atmosferze terroru śmiertelnej i śmiercionośnej powagi obowiązkiem istoty rozumnej jest wybuchać śmiechem
W atmosferze terroru śmiertelnej i śmiercionośnej powagi obowiązkiem istoty rozumnej – a więc usiłującej przynajmniej zneutralizować ciężki znój pozostawania głupim – jest wybuchać śmiechem. To urasta do rangi ontologicznego – w tym także: politycznego – imperatywu. Takie działanie ma swoją cenę, a raczej: ceny. Trzeba je podejmować i za cenę śmieszności, i za cenę wrogości.
Postępuj tak, by innych – z upiorami włącznie – zarazić śmiechem. Porazić śmiechem. I wyzwalać od terroru niszczycielskiej i ogłupiającej prokuratorskiej powagi.
Niech świat się śmieje! Razem ze mną.
Ten się śmieje, kto się śmieje… Raz za razem. I zarazem. I wbrew razom. I na przekór urazom.
Kto się śmieje ze świata i nad światem – skończonym i śmiertelnym ~ ten może liczyć na to, że i świat zacznie uśmiechać się do niego.
To naprawdę dziwne, że zdolność i skłonność do śmiechu jest tak rzadką cechą wszystkich naczelnych. Zwłaszcza (wbrew antycznej adnotacji Arystotelesa) istoty ludzkiej – a więc z istoty skończonej: śmiertelnej i m.in. dlatego nieszczęsnej. Cóż, nie ma lepszego lekarstwa na „chorobę na śmierć”, aniżeli śmiech. Cóż z tego, że jest to – bywa – śmiech przez łzy.
Nowe numery Res Publiki Nowej, Visegrad Insight oraz Magazynu Miasta są już dostępne w naszej księgarni!
Nie inaczej z tak zwanymi narodami, których istnienie – w perspektywie dziejów powszechnych, nie mówiąc o dziejach kosmosu – niewiele mniej skończone. Szczególnie zdumiewa to uniezdolnienie do śmiechu w przypadku narodów poważnie i boleśnie nieszczęściami historycznymi doświadczonych. O tych to nieszczęsnych narodach myśli Emil Cioran, gdy wtórując Gombrowiczowi, notuje:
„Nie jest elegancko nadużywać braku szczęścia […] niektóre narody znajdują w tym tak wielkie upodobanie, że kompromitują tragedię”.
Im też – tym dziejowym herosom, męczennikom na skalę planetarną, tym koronom cierniowym narodów, niepomnym własnej kruchości, krótkotrwałości i małoważności – dedykuje Cioran inną kąśliwą charakterystykę:
„Wielkie czyny są domeną narodów, które nie znają przyjemności długiego biesiadowania za stołem, nie wiedzą, co to poezja deseru ani melancholia trawienia”.
Nie znają ci one też bezcennego – mimo wielu cen – daru, jakim jest ten osławiony szósty zmysł: zmysł śmiechu. Nie wiedzą, że śmiech jest najskuteczniejszym środkiem przeczyszczającym – antyczni greccy medycy i mędrcy mówili: katharsis – który potrafi oczyszczać jelita już podczas „długiego biesiadowania”, ale również uwalniać od szantażu śmiertelną powagą i terroru nieznającej umiaru żałoby narodowej.
„Śmiech to zdrowie”, głosi bezrefleksyjnie ludowe porzekadło. Trzeba jednak dodać, że śmiech to antidotum na chorobę i dlatego… na zdrowie! Tak w wymiarze jednostkowym, jak i narodowym.
***
Ale pamiętać wypada – tego memento nigdy dość – że Duch śm. tchnie kędy chce. I że wyszukiwanie w jego wielce kapryśnym i przygodnym losie jakichkolwiek trwałych i koniecznych regularności zakrawa na nietaktowny… żart. Czyż nie skłania do frasobliwej melancholii fakt, że w najczarniejszych czasach i najmroczniejszych miejscach potrafiły tryskać kaskady błyskotliwych dowcipów? Weźmy jeden tylko przykład. Podczas budowy – podjętej z inicjatywy samego Józefa Wissarionowicza – Biełomorkanału, który wedle sowieckiej propagandy był (cytuję dokładnie!): „pierwszym na świecie doświadczeniem «przeobrażenia ludzkich dusz»” (nic nie zastąpi tu oryginału: pieriekowki czełowieczeskich dusz), zginęło w latach 1931-1933 ok. 100 tysięcy rosyjskich głównie Zeków, na ogólną liczbę pracujących tam ok. 280 tysięcy więźniów. Uwięzionych i zmuszonych do niewolniczej pracy przede wszystkim za „sabotaż”, W tym także za opowiadanie antysowieckich dowcipów. Na budowie Biełomorkanału ukuty został, by obiec potem cały Związek Sowiecki, następujący dowcip (kto wie, czy nie należy do najbardziej lakonicznych w dziejach ludzkiego dowcipu) – przekładam z niepowtarzalnego oryginału: „Kto zbudował Biełomorkanał? Dowcipnisiel”.
Czy ten przykład – można by go po stokroć rozmnożyć – nie jest dobitnym świadectwem tego, że śmiech rodzi się nawet w najbardziej nieludzkich warunkach, w sytuacjach ostatecznego zagrożenia i zniewolenia? I czy nie jest on – ten oto, jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny dowcip autodefinicją dowcipu politycznego w ogóle? Definicją performatywną w sensie ścisłym. Pigułką śmiechu, której moc sięga poza kraty, druty, łagry… Czyżby śmiech był mocniejszy niż śmierć?
***
I drugie świadectwo. Z „innego świata” nieco, choć przecież odległego ledwie o miedzę od Archipelagu GUŁag. Świadectwo z naszych „takich czasów”. To, podobnie jak list, który czytasz, Januszu, również list, tyle że winnym zgoła miejscu i czasie pisany. W tej mikroczasoprzestrzeni, którą celny niczym Wilhelm Tell Josif Brodski opisał jako siedzibę – tam się siedzi – gdzie brak przestrzeni rekompensowany jest nadmiarem czasu. Słowem: w celi Więziennej. O autorze tego tekstu pewna znana osobistość ze świata literatury powiedziała, że gdyby nawet był on wyłącznie tego listu autorem, to i tak zapisałby się na trwałe w historii polskiego piśmiennictwa. A jest autorem wielu listów i nie tylko listów.
Pozwól na krótkie przypomnienie, bo pamięć nasza krótka, krótsza bodaj niż vita brevis.
10 grudnia 1983 roku w Areszcie Śledczym w Warszawie, przy ulicy Rakowieckiej 37, Adam Michnik, s. Ozjasza – tak zapisano w lewym górnym rogu – pisze list do ob. ministra spraw wewnętrznych, gen. Czesława Kiszczaka, w Warszawie.
List jest odpowiedzią na wielkoduszną ofertę generała, by autor listu spędził wczasy na… Lazurowym Wybrzeżu. jak gdyby generał był dyrektorem jakiegoś hojnego biura podróży. „Wczasy” są tu zapewne eufemistycznym synonimem „reszty życia” autora odpowiedzi. Ten w odpowiedzi składa swemu dobroczyńcy równie wspaniałomyślny podarunek:
„Ma pan duszę, jak step ukraiński, Panie Generale! Tytułem rewanżu ofiaruję panu przeto, śladem pana Zagłoby podążając, tron w Niderlandach! «Monarcha Niderlandów, król Kiszczak I» – czy nie znajduje pan urody w tym sformułowaniu?”
Czy pod podszewką każdej demokracji ukrywa się przemoc? O tym nowy numer Res Publiki. Kup już teraz w naszej internetowej księgarni.
Najchętniej przepisałbym cały cd. tego listu – tak po dziś dzień skrzy się dowcipem, by wymienić tylko jedną z jego cech – ale żeby przestrzeni epistolarnej nie przeciążać, robię wypiskę z jednego jeno fragmentu:
,,Doszedłem do wniosku, że składając mi propozycję opuszczenia Polski:
- Przyznaje pan, że nie uczyniłem nic takiego, co by upoważniało praworządny urząd prokuratorski do
formułowania zarzutów o «przygotowaniu do obalenia ustroju siłą» lub «osłabienia mocy obronnej pańtwa», zaś praworządny sąd do orzekania wyroku skazującego.
Podzielam ten pogląd. - Przyznaje pan, że wyrok jest już ustalony na długo przed rozpoczęciem procesu.
Podzielam ten pogląd. - Przyznaje pan, że akt oskarżenia sformułowany przez dyspozycyjnego prokuratora i wyrok skazujący, orzeczony przez dyspozycyjnych sędziów, będą na tyle nonsensowne, że nikogo w błąd nie wprowadzą; skazanym przyniosą chwałę, a skazującym i ich dysponentom – hańbę.
Podzielam ten pogląd. - Przyznaje pan, że celem toczącego się postępowania karnego nie jest zadośćuczynienie prawu, lecz pozbycie się przez elitę władzy kłopotliwych oponentów.
Podzielam ten pogląd.
Na tym wszakże kończy się zgodność naszych opinii. Uważam bowiem, że:
- Aby tak jawnie przyznawać się do deptania prawa, trzeba być durniem.
- Aby będąc więziennym nadzorcą, proponować człowiekowi więzionemu od dwóch lat Lazurowe Wybrzeże w zamian za moralne samobójstwo, trzeba być świnią.
- Aby wierzyć, ze ja mógłbym taką propozycję przyjąć, trzeba wyobrażać sobie każdego człowieka na podobieństwo policyjnego szpicla”.
Wyjąłem ten wyimek z drugoobiegowego wydania ,,lektur Więziennych”, zatytułowanych Niezłomny z Londynu i inne eseje (NOWa 1984: nomen omen!).
Zachowując poetykę eufemizmu, rzec wypada, że czasy nie były wesołe, a miejsce też – dla autora listu – mniej komfortowe niż willa na Lazurowym Wybrzeżu. Kto wtenczas gotów był przewidzieć, że ledwie kilka lat później „mury runą”!? A nawet gdyby się taki znalazł – dajmy na to: jakaś krzyżówka red. Giedroycia z prof. Brzezińskim – to sześć lat i tak niemało nawet dla kogoś, kto – jak autor listu – zapewnia adresata generała, że „więzienie nie jest dla mnie żadną szczególnie dotkliwą karą”
i rzuca mu prosto w twarz:
,,… o nic pana nie proszę. Tylko o jedno: niech się pan zastanowi… nad sobą. Niech pan przy wigilijnym stole pomyśli przez chwilę, że będzie pan rozliczony ze swych uczynków… To będzie groźna chwila. Życzę panu zachowania godności osobistej w takim momencie. I odwagi. Niech pan nie tłumaczy się, jak pańscy koledzy z poprzednich ekip, że pan o niczym nie wiedział. Bo to nie wzbudza litości, tylko pogardę…”
Podpis: Adam Michnik
O „okrągłym stole” nikt w tamtych „takich czasach” nie śmiał marzyć. Nikt nie rzucał jeszcze hasła: „Więcej marzeń!”. Z Adamem Michnikiem włącznie. Ale nawet w tym ponurym lochu dźwięczał – czysto i donośnie – śmiech. Przebijał się przez mur i siłą kamyczka, co potrafi uruchomić lawinę, przejł mur. Śmiech więźnia prosto W oczy kata. W poważne, srogie, bezczelnie głupie oczy kata. Śmiałość śmiechu bywała – co w dwóch słowach ujął inny Zek zza południowej rubieży – najsilniejszą „siłą bezsilnych”.
Kto w czasach plugawego zakłamania – oficjalnego czy jeno półoficjalnego – prawdę ci powie prosto w oczy? Kto inny – z taką mocą, a choćby i przemocą – niż Duch śm.?!
Cezary Wodziński – filozof, tłumacz i eseista, prof. dr hab., wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Warszawskiego i Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.
Fotografia obrazu Boscha za Wikimedia Commons