Jak Adam Michnik Czesławowi Miłoszowi buty wiązał i co na to Stanisław Dygat

Kiedy w wojsku dochrapałem się nieformalnej, tym bardziej jednak zaszczytnej i godnej pożądania rangi „dziadka” – kto by tam w Ludowym Wojsku Polskim zważał na oficjalne szlify – i przydybałem jednego nadgorliwego „młodego” na czyszczeniu […]


Kiedy w wojsku dochrapałem się nieformalnej, tym bardziej jednak zaszczytnej i godnej pożądania rangi „dziadka” – kto by tam w Ludowym Wojsku Polskim zważał na oficjalne szlify – i przydybałem jednego nadgorliwego „młodego” na czyszczeniu moich butów, świat ukazał mi się z mojej „dziadowskiej” perspektywy jako widowisko komiczne, ale i upiorne zarazem. Nade wszystko zaś jako widowisko właśnie, spektakl, w którym nieustannie odgrywane są – przydzielone wprzódy bez ładu i składu – role Pana i Niewolnika, Króla i Chłopa, Władcy i Pokornego Sługi, Seniora i Wasala, Mistrza i Uczniaka, Szefa i Podwładnego, Idola i jego Wyznawcy itd.

Osobiście plułem zarówno na formalne, jak i nieformalne rangi – nikt ich ze mną nie uzgadniał, nie widziałem więc powodu, by je respektować. „Dziad” był też ze mnie jakiś taki nieopierzony, młodociany, bo zaledwie dziewiętnastoletni. Figle miałem w głowie, nie ojcostwo, a co dopiero dziadostwo. Co innego ów „młody”, niby „kot”, a przecież de facto stary koń, dwudziestopięcioletni chłop małorolny z kieleckiego, mąż i ojciec dzieciom, można by rzec – weteran małżeńskich, a może i pozamałżeńskich potyczek, wojen podjazdowych i burzliwych życiowych batalii. Cóż ja przy nim – uprawiający dziecinną, podwórkową partyzantkę smark z patykiem udającym karabin i bojowym okrzykiem „ra-ta-ta-ta” na ustach.

Skarciłem tedy starego „młodego”, wpajając mu naprędce sklecone przykazanie „nie będziesz butów moich czyścił przede mną” i odesłałem w diabły.

Niestety, mój „dziadowski” przywilej plucia na formalne, jak i nieformalne rangi w cywilu sprawdza się raczej słabo, rangi zaś, stopnie i najdziwniejsze hierarchie plenią się tymczasem bezładnie jak chwasty ponad wszelką ludzką i nieludzką przyzwoitość. A to z tym skutkiem, że nieustannie wymaga się ode mnie, abym oddawał honory to temu, to owemu idolowi, bożkowi czy innemu cielcowi albo i symbolowi, choć tego honoru ja od nich ani pożyczałem, ani im go zawdzięczam. A przecież honor mam tylko jeden i gdybym nim tak frymarczył i szastał na lewo i prawo, niewiele by już pewnie z niego zostało, o ile w ogóle. Ale do rzeczy.

Rok 2011 – jako Miłoszowski – zapowiada się na rok oddawania honorów, tudzież czyszczenia i wiązania butów Czesławowi Miłoszowi. Rozpoczął – falstartem, bo w ostatnim dniu roku poprzedniego (za to jako pierwszy) – Adam Michnik w „Gazecie na Święto”. Umieszczony tam – można by rzec: nakładem własnym – tekst zatytułowany, nomen omen, Rozpacz Miłosza stanowi w zasadzie kompilację wcześniejszych tekstów autora o Poecie, „który zaszczycał mnie swoją życzliwością”. Atłasowa czapeczka ze srebrnym chwostem na czubku dla tego, kto zgadnie, w jakim celu owa kompilacja opatrzona została nic niewnoszącym do tematu komentarzem, pisanym w starym, dobrym, apologetycznym tonie: „Jego wiersze były – i pozostały – namysłem nad ludzkim i polskim losem dokonującym się w cieniu katastrofy”. Skoro bowiem ten komentarz do własnych komentarzy także pozostał – jak był – namysłem nad ludzkim i polskim losem Czesława Miłosza dokonywanym w cieniu Czesława Miłosza, powielanie go wydaje się zbędne. Taka była, jest i będzie moja opinia, podzielam ją całkowicie – zdaje się mówić Adam Michnik.

Pean ów zaczyna się przytoczeniem nieśmiertelnych słów naszego ostatniego (tymczasem) wieszcza: „Czym jest poezja, która nie ocala / Narodów ani ludzi?”. No, właśnie. Czym jest? „A co to obchodzi chłopa i robotnika?” – mógłbym odpowiedzieć pytaniem na pytanie, gdybym był złośliwym niegdysiejszym marksistą. Ale ponieważ nie jestem, odpowiem słowami Stanisława Dygata: „A co to obchodzi chłopa, robotnika i inteligenta?”.

Pytanie to, zadane ponad pół wieku temu, wydaje się wciąż aktualne. A nawet dzisiaj jest aktualne bardziej, niż aktualne było ponad pół wieku temu, gdy zadawał je Stanisław Dygat. W tej samej bowiem „Gazecie na Święto”, w której ukazał się rzeczony tekst Adama Michnika, nie byle kto, bo socjolog i dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN prof. Henryk Domański powiada, iż młodzi polscy inteligenci, a przy tym ludzie sukcesu – co nie zawsze, a nawet rzadko idzie w parze – „chcieliby, ale nie mają czasu na czytanie książek i chodzenie do teatru, bo ważniejsze jest jednak samodoskonalenie zawodowe i robienie kariery”.

Może i prawda zatem, że „Czesław Miłosz, największy polski pisarz XX wieku, był poetą ocalenia”, jak twierdzi Adam Michnik, z drugiej jednak strony „nekrologi będą zawsze / czymś więcej aniżeli współczesna poezja / polska na którą nikt się nie rzuca”, jak powiada Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, któremu Adam Michnik ufundował i wręczył nagrodę Nike.

A już na pewno na współczesną, niewspółczesną i żadną inną poezję, ani nawet prozę, nie rzucają się młodzi polscy inteligenci, którzy ocalenia szukają raczej w karierze, a droga do kariery, jak się okazuje, nie jest bynajmniej książkami usłana. „I na tym wypada mi zakończyć tę garść słów nieporadnych”, jak kończy swój tekst Adam Michnik.

Ale nie ja, bo mam jeszcze uwagę na marginesie. Otóż osobiście nic nie mam ani do Czesława Miłosza, ani do Adama Michnika. Po prostu nie wierzę w idole. I zwyczajnie nie lubię, kiedy ktokolwiek komukolwiek czyści albo i wiąże buty, a nadto oczekuje tego od innych. Jak mi powszechnie wiadomo, „im potężniejszy jest obraz bożka, tym uboższy staje się człowiek” (E. Fromm).

A tak całkiem na marginesie i między nami, to w zamierzchłej przeszłości wiązałem raz buty na środku miasta mojej dziewczynie Eli Buczmie, chociaż w niczym nie była podobna do Czesława Miłosza (ani tym bardziej ja do Adama Michnika). Ale byłem nieletni, zakochany, a nadto miałem deczko w czubie, więc to się nie liczy.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa