Prawo do uniwersytetu
Studenci muszą zrozumieć, że czas odzyskać prawo do uniwersytetu
Dziesięć osób na żywo wciąż wywiera większe wrażenie niż tysiąc lajków w mediach społecznościowych. Precedensem było uczestnictwo przeszło setki studentów w ostatnim posiedzeniu Parlamentu Studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Zebrali się pod hasłem „Uniwersytet to nie firma —nie chcemy pisać dyplomów na akord!”, żeby oprotestować planowane zmiany w regulaminie studiów uczelni, zakładające wprowadzenie dodatkowych opłat za obrony prac dyplomowych po formalnym zakończeniu roku akademickiego 30 września. Takie rozwiązanie ma, według protestujących, prowadzić do oddawania przez studentów niedopracowanych bubli, a uniwersytet zamieniać w fabrykę wyrobów absolwentopodobnych. Protestujący zwracają uwagę, że w wielu przypadkach konsekwencją nowego regulaminu będzie sięganie do kieszeni studentów czy to ambitniejszych, czy to mających problem z ukończeniem pracy magisterskiej z powodu zobowiązań zawodowych, rodzinnych, problemów zdrowotnych, wreszcie – ze względu na przedłużające się badania w laboratorium lub terenie.
O lepszą uczelnię
Akcja jest istotna nie tylko dla studentów obawiających się nowego cennika UW – daje bowiem sygnał, że środowisko uniwersyteckie jedynie poprzez zaangażowanie wszystkich zainteresowanych może wyjść poza samą dyskusję o kryzysie uczelni i doprowadzić do rzeczywistych zmian w jego funkcjonowaniu. Katalog zmór systemu wyższej edukacji jest dobrze znany: niedofinansowanie, formalizm i postępująca biurokratyzacja, prekaryzacja pracy naukowców, społeczna izolacja akademii, brak systemu dającego korzyści z komercjalizacji badań zarówno uczelni i pracownikom naukowym, jak i podmiotom zewnętrznym. Jednak oprócz bolączek systemowych ważną kwestią jest społeczna apatia sporej części studenckiego ciała.
Do tej pory frekwencja w wyborach do Parlamentu Studentów, który ma swoich przedstawicieli w kluczowej instytucji, jaką jest Senat uczelni, była minimalna. Nie tylko same wybory, ale przede wszystkim działalność osób zaangażowanych w samorząd jest poddawana znikomej społecznej kontroli. Dla członków samorządu to z jednej strony sytuacja wygodna, by nie powiedzieć, cieplarniana. Z drugiej, w rezultacie – nawet przy najlepszej woli – pozycja negocjacyjna nieposiadających faktycznej legitymacji przedstawicieli studentów jest kiepska, a ich wpływ na organizację studiów czy działanie kluczowych uczelnianych instytucji pozostaje fasadowy.
Nie czas jednak na wytykanie parlamentarzystom konformizmu (część z nich uczestniczy zresztą w proteście), lecz na wywołanie masowego zaangażowania studentów w sprawy uczelni. Uniwersytetu nie da się uzdrowić bez włączenia się większości studentów w prawdziwy proces decyzyjny. Jak w przypadku większości ruchów społecznych, zainteresowania rzeszy nie wzbudziły same debaty o kondycji uniwersytetu, może je jednak wywołać po pierwsze przekonanie, że zarządzający uczelnią robią to w sposób niedemokratyczny, bez konsultacji, a po drugie – obawa przed realnymi konsekwencjami finansowymi.
Przed grupą aktywistów stoją dwa zadania: komunikacja postulatów w sposób, który okaże się przekonujący dla większości studentów uniwersytetu, a jednocześnie – wypracowanie nowych, trwałych struktur społecznego zaangażowania. Losy inicjatywy „Kraków Przeciw Igrzyskom” pokazują, w jaki sposób jednorazowy opór przyczynić się może do stworzenia lokalnej platformy informacyjnej i politycznej. Wiele dobrego mogłoby przynieść stworzenie alternatywnych list w wyborach do studenckich samorządów na najniższym szczeblu: gdy mandaty przekazywane są w ramach struktur towarzyskich, cierpi zarówno frekwencja, jak i poziom dyskusji na wydziałach. Zamiast przekonywać już przekonanych, czyli młodych filozofów czy socjologów, konieczne jest też dotarcie do innych środowisk: przedstawiciele inicjatywy „Uniwersytet to nie firma” biorą udział w spotkaniach informacyjnych i zbierają podpisy pod petycją na wszystkich kampusach UW. Nieocenionym zasobem dla ruchów kontestacji mogłyby się stać krytyczne akademickie media czy think tanki, przedstawiające zróżnicowane problemy różnych grup studentów i ułatwiające orientację w legislacyjnej dżungli ustaw, statutów i zwyczajów. Największą przeszkodą w realizacji tych wszystkich pomysłów pozostaje oczywiście brak wolnego czasu wśród przeciążonych nauką i pracą studentów, dlatego też tak ważną rolę odgrywa podział zadań i sprawność organizacyjna.
Uniwersytet to my
System boloński oraz umasowienie edukacji wyższej doprowadziły do tego, że wielu studentów przemyka przez uczelnie już nie w cyklach pięcioletnich, ale często w dwa lub trzy lata, nie budując żadnej identyfikacji z tą instytucją i wartościami, które leżą u jej podstaw. Uniwersytet jest nam potrzebny nie tylko jako instytucja certyfikująca, ale jako instytucja społeczna – ma uczyć kolejne roczniki zaangażowania w dyskusje o sprawach wspólnych, być przestrzenią wielokierunkowego zaangażowania, a nie miejscem, gdzie doświadczamy alienacji i apatii.
Aktywny student to przyszły świadomy obywatel, członek związku zawodowego czy organizacji pozarządowej. Nie jest nam potrzebny uniwersytet-przedsiębiorstwo, lecz uniwersytet-korporacja w swoim pierwotnym znaczeniu, jako universitas magistrorum et scholarium, ogół nauczycieli i uczniów, wspólnota wstrząsana dyskusjami i wewnętrznymi konfliktami, z którymi mierzy się razem, negocjując i kłócąc się. Dlatego absolwenci i obecni zaangażowani studenci mają obowiązek przekazywania najmłodszym rocznikom nie tyle wiedzy o tym, jak w miarę bezboleśnie zdobyć dyplom, ale dawać przykład na to, że wspólnota zaangażowanych oraz odważnych ludzi jest esencją uniwersytetu. Uniwersytet nie „należy” do nas jako byt zewnętrzny. To my razem tworzymy uniwersytet.
Fot. Bartosz MORĄG / Flickr
Fot. 2 i 3 Bartosz Seweryński / Nie chcemy pisać dyplomów na akord! Protest przeciwko wprowadzeniu opłat za późniejsze złożenie pracy dyplomowej
Jeden komentarz “Prawo do uniwersytetu”