PRZYBYLSKI: Nie wierzcie demaskatorom

Publiczne piętnowanie kłamstwa stało się zajęciem propagandystów


W komunikacji politycznej fakty się nie liczą. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek się liczyły. Z tego względu cała rzesza dziennikarzy, intelektualistów i naukowców, których ambicją jest oddziaływanie na sprawy kraju, w debacie publicznej dokonuje wątpliwego etycznie wyboru i mniej lub bardziej kłamie. Dobrze, jeśli łżemy mniej niż bardziej, ale zupełnie kłamać się nie da – prawdomówność warunkuje choćby czas, jakim dysponujemy.

Ja ten wybór akceptuję w pewnych granicach, natomiast z niepokojem obserwuję, jak w siłę rośnie antypolityczny trend szerzący przekonanie, że to prawda nas wyzwoli. Czy to od zakłamanych elit PO, czy to od opresyjnej kultury PiS-u. Będzie dokładnie odwrotnie – nie dajmy się więc nabrać ani jednej, ani drugiej stronie. Jedni selekcjonują informacje, inni zwyczajnie i ordynarnie kłamią. Publicystów biorących udział w zbiorowym kłamstwie, jakim jest prorządowa propaganda, z roku na rok przybywa.

A potem jest jak w starym dowcipie Stalina. W powtórzone wielokrotnie kłamstwo większość w końcu uwierzy. W każdym razie ani nasze czasy, ani te minione nigdy dla prawdy nie były szczególnie łaskawe.

Czasem jednak coś w ludziach pęka. Niektórzy w końcu się buntują. Nie oznacza to, że od razu stają się w stu procentach prawdomówni. Vaclav Havel w słynnym eseju o sile bezsilnych piętnował życie w kłamstwie komunizmu. Bronisław Wildstein ujawnił listę TW wykradzioną z IPN-u. Wielu amerykańskich sygnalistów poświęciło swoje kariery dla ujawnienia kłamstw, a dziś tryumfy święci Wikileaks obnażający obłudę dyplomacji (tej zachodniej – nigdy rosyjskiej, czy też chińskiej). Te akty demaskacji przynoszą ludziom Zachodu ulgę oczyszczenia z kłamstwa. Tylko że co za dużo, to nie zdrowo.

Patrzę na częstotliwość tych aktów z niepokojem dlatego, że w którymś momencie ujawniania i przekłuwania balonu straciliśmy równowagę. Świat informacji podąża w złym kierunku, bo nie skupia się na faktach, tylko odkrywa kłamstwa.

Publiczne piętnowanie kłamstw zaczyna być zajęciem… propagandystów. Nie tak dawno telewizja RT, organ prasowy Kremla, ogłosiła, że zamierza walczyć z fake news. Symboliczne, że niesławny pupilek ministra Macierewicza również próbował ratować swoją reputację, zakładając serwis internetowy poświęcony dezinformacji.

To wszystko dyskredytuje skądinąd świetną robotę wielu tropicieli fałszerstw i sprawia, że efekt ich pracy jest stosunkowo niewielki. Sprawy fałszerstw prasowych interesują przede wszystkich specjalistów. Jednym z moich ulubionych tropicieli jest Marcin Rej, który w ramach facebookowego profilu Rosyjska V kolumna w Polsce rzetelnie dokumentuje to, w jaki sposób w newralgicznych ze strategicznego punktu widzenia lokalizacjach Polski, takich jak wschodnie obszary przygraniczne, aranżowane są konflikty społeczne, które później stają się podstawą do niepokoju i stwarzają realne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. W polskiej prasie opisywał te scenariusze Witold Głowacki w artykule Polska jest już idealnym celem hybrydowej ofensywy. Jak może ona wyglądać?. Obydwaj autorzy dowodzą, że Polska – podobnie jak inne kraje NATO i nie tylko – poddane są stymulowanej przez Rosję presji wojny psychologicznej i informacyjnej. Podobnie raporty niewielkiego węgierskiego think tanku Political Capital, który dzięki swoim analizom na temat wspomnianej rosyjskiej wojny psychologicznej i informacyjnej wytoczonej w krajach Europy Środkowej wyrósł na wiodący ośrodek w tej dziedzinie. Temat celowej dezinformacji stał się perwersyjnie modny.

Większość liberalnych znajomych z sadomasochistyczną przyjemnością czyta OKO.Press tylko po to, by odkryć pustkę. Prawdę piszą? Jasne. Politykom trzeba patrzeć na ręce. Tylko co z tego, skoro to symbiotyczna relacja – daje paliwo obydwu stronom. Im bardziej kłamią, tym więcej mamy do napisania. Im więcej piszą, tym bardziej staje się obojętne, czy politycy kłamią. Siła prasy odkrywającej aferę Watergate kryła się w wyjątkowości, w doborze tematów. Dziś powstają specjalistyczne grupy specjalizujące się w tropieniu nieprawdziwych informacji. Tylko że skuteczność tropicieli – w sensie oddziaływania na opinię publiczną – jest sprawą bardzo wątpliwą.

Jak pisze Elizabeth Kolbert w świetnym artykule opublikowanym w „New Yorkerze” w lutym tego roku Why facts don’t change our minds (Dlaczego nie zmieniamy zdania pod wpływem faktów), pomimo rosnącej liczby publikacji z zakresu literatury kognitywistycznej mało kto przejmował się wnioskami z badań, które kwestionowały rolę informacji w demokracji. Wybór Donalda Trumpa na prezydenta wydawał się niemożliwy w świetle kłamstw i sprzecznych informacji, które wypluwał z siebie jako kandydat. Demokratom zwycięstwo wydawało się banalnie proste – dać Trumpowi zakiwać się na śmierć. Tyle że nikt nie przypomniał sobie na czas stalinowskiej anegdoty i nie przeniósł jej na grunt praktyki politycznej. Im więcej kłamiesz – tym bardziej ci wierzą.

Chciałoby się usprawiedliwiająco powiedzieć, że w każdym kłamstwie jest odrobina prawdy. Tylko że to nie tak. Kłamstwo jest tym bardziej szkodliwe, im bardziej miesza fakty i mity. Ludzki umysł pragnie jakiegokolwiek wyjaśnienia sytuacji, nawet jeśli będzie to tylko kolejne kłamstwo. Czy tego chcemy, czy nie, ulegamy spiskowym teoriom religii – gorzkiemu smakowi opium – to funkcja adaptacyjna ludzkiego mózgu. Spiskowa teoria na temat Smoleńska jest na to najlepszym przykładem.

Kariera teorii spiskowych wcale nie jest jednoznaczna. Lądowisko samolotów CIA, o którym donosił w sensacyjnym tonie Andrzej Lepper, okazało się prawdziwe. Podkopanie zaufania do instytucji państwa zobrazowała pod koniec rządów PO metafora użyta przez Bartłomieja Sienkiewicza. Nawet formacja rządząca nie miała przekonania o własnej sile oddziaływania. W tych warunkach wykluła się alternatywna teoria na temat katastrofy w Smoleńsku. I choć nic nie zapowiada, że znajdzie potwierdzenie w faktach, to żyje sobie w najlepsze, a jej zwolennicy gotowi są odeprzeć każdy atak na którykolwiek z jej fundamentów. Porzućmy więc nadzieję, że ona przeminie – podobnie jak JFK, zafałszowane lądowanie na Księżycu i wiele innych będzie się tlić. I co paradoksalne, roznieci zapewne swój żar na nowo, kiedy tylko znów ktoś spróbuje zarzucić, że jest nieprawdziwa. Same media zresztą przyczyniają się do powstawania spiskowych teorii. Nie wszystko można powiedzieć w antenowym czasie, a czasem nie wszystko wypada.

Nie trzeba było długo czekać, by na jaw wyszło, że Aleksander Kwaśniewski nie miał tytułu naukowego albo że przy zbyt wielu oficjalnych okazjach miał za słabą głowę do alkoholu. Lech Wałęsa podpisał pismo, choć nie był agentem. Lech Kaczyński wylądował w Gruzji za późno, by mieć wpływ na zatrzymanie konfliktu. I tak dalej, i tak dalej. Zanim prawda wyszła na jaw, podejrzenia były ledwie bardzo niestosownymi podejrzeniami.

Trzeba tu przypomnieć o roli mediów, które z uwagi na interes państwa chroniły prezydenta przed ujawnieniem całej prawdy. Trudny kompromis moralny, jaki zawarli ze sobą dziennikarze towarzyszący prezydentom w kompromitujących sytuacjach, nazwałbym odpowiedzialnością za państwo, jaka spoczywa na czwartej władzy – dziś rozproszonej wśród wszystkich wyposażonych w smartfon z dostępem do Internetu. Taki stosunek nie powstrzyma nowych spekulacji, ale może przywróci równowagę opinii publicznej.

Gdyby nawet Smoleńsk się nie zdarzył, to paliwa wyobraźni dostarczyłyby inne teorie i przecieki. Demokracja nie nawykła do prawdy – powiedziałby Platon ustami Gorgiasza i Kaliklesa. Msza jest w polityce ważniejsza od gazety, a rytuał od namysłu. To oczywiście konserwatywna odpowiedź zakładająca pesymizm historyczny. Nic nie może być lepsze, bo więzi nas nasza natura i kultura – siły, na które nie mamy wpływu. Czy optymizm w takim razie ma oznaczać czekanie na rewolucję z nadzieją, że nie będzie zbyt gwałtowna lub krwawa? To nie byłaby myśl nazbyt pocieszająca.

Moja nadzieja na przyszłość tkwi przede wszystkim w ludzkiej potrzebie prawdy. Instynktownie dążymy do poznania, ale także każdy chce być istotą moralną. Daje to nam, przy odrobinie wolności politycznej, jaką się cieszymy w demokracji, zdolność do samooczyszczania z kłamstw na własną rękę i bez przymusu. Bez wojennej retoryki lepiej spokojnie układać opowieść o świecie, łącząc fakty, pomijając te mniej istotne, dbając o formułę ich podania ze względu na emocje innych. Nie można liczyć na to, że sama prawda nas wyzwoli. Trzeba jeszcze przyjąć na siebie odpowiedzialność za sposób jej propagowania.


Artykuł pochodzi z najnowszego numeru Res Publiki „Prawda” do nabycia w naszej księgarni.
Wojciech Przybylski – prezes Fundacji Res Publica, redaktor naczelny Visegrad Insight
Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa