Grela: Polityczna antymateria

W Polsce partie charakteryzuje się przez to, czego nie chcą zrobić, lub na zrobienie czego nie chcą pozwolić swym politycznym przeciwnikom.


Wszyscy przywykliśmy już do przedwyborczego jarmarku obietnic. Co kilka lat zasypywani jesteśmy listą przyrzeczeń – byle tylko uszczknąć ułamek procentu przed dniem sądu, byle jeszcze przekonać do siebie jakąkolwiek, choćby niewielką grupę wyborców. Za każdym razem media i rozmaici komentatorzy prześcigają się w podsumowywaniu, podliczaniu i przeliczaniu tychże obietnic – ile będzie kosztował program naprawy państwa jednej partii, ile stracimy na propozycjach innej. Jest to oczywiście pożądana rola mediów – pełnić funkcję strażniczą: nadzorować i patrzeć politykom na ręce. W przypadku Polski natężenie tego typu działań czasem jednak dziwi.

Od dawna można bowiem odnieść wrażenie, że to, co partie sięgające po władzę w naszym kraju chcą osiągnąć lub wprowadzić ma znaczenie drugorzędne. I nie chodzi przecież o to, że polscy politycy nie obiecują. Obiecują bardzo wiele, często więcej niż pozwalałby zdrowy rozsądek. Chodzi jednak o to, że przyzwyczailiśmy się puszczać to mimo uszu. Wszyscy przecież podskórnie czujemy, że to, jak definiujemy partie polityczne, ale przede wszystkim to, jak one zwykły definiować się same, nie ma wielkiego związku z ich pozytywnym planem działania. Prawie każde ugrupowanie ostatniej dekady charakteryzowane jest przez to, czego – w odróżnieniu od swych oponentów – zrobić nie chce. Lub ewentualnie przez to, na dokonanie czego nie chce swoim przeciwnikom pozwolić. Obracamy się w sferze niekończącej się polityki oporu, polityki negacji. Samo w sobie nie jest to niepożądane, pod warunkiem, że po fazie dekonstrukcji przychodzi faza formułowania alternatyw. W zdrowym systemie demokratycznym krytykuje się coś po to by zaproponować własne, lepsze rozwiązanie. Polskie elity polityczne zatrzymują się na pierwszym kroku. Wszystkie ugrupowania, nie ważne czy rządzące czy nie, przemieniły się na przestrzeni ostatniej dekady w partie czystej krytyki. Co więcej,  spory te rzadko dotyczą realnych kwestii. Najgłośniejsze debaty ostatnich lat prawie nigdy nie dotyczyły faktycznych propozycji zmian instytucjonalno-prawnych, zazwyczaj rozgrywają się na poziomie symboliczno-estetyczny.

Do perfekcji opanował to duopol PO-PiSu, w ramach tejże logiki zbijali swój polityczny kapitał polscy „sezonowcy” Korwin, Palikot, czy najnowszy człowiek-symbol: Paweł Kukiz. Partia Jarosława Kaczyńskiego była w tym zdecydowanie najbardziej interesująca. W zawrotnym tempie zmieniała swoich „wrogów numer jeden”. Dotychczas walczyli już z homopropagandą, cywilizacją śmierci, układem, Rosyjskim/Niemieckim inwazjom, postkomuną, SB, genderem i całą masą innych „zagrożeń”. W tym gąszczu nie było już miejsca na jasne określenie ot choćby  jej programu gospodarczego. Platforma wybrała mniej dynamiczną, acz łatwiejszą opcję: bycie przeciwko PiSowi – przeciwko jego zamordyzmowi, „zwarcholeniu”, obciachowi, wsteczności i przaśności. To w dużej mierze właśnie brak elastyczności systemu symbolicznego Platformy kosztować ją będzie porażkę w nadchodzących wyborach.

Wymiar symboliczny polityki jest oczywiście jak najbardziej naturalny, a wręcz pożądany. Polityka nie jest, jak chcą nam wmówić niektórzy, wyłącznie sztuką zarządzania. Jednak niebezpieczne jest, gdy symbole te zaczynają funkcjonować same dla siebie, tracą materialne odniesienia i odwracając uwagę od realnych problemów społecznych. Tak od dłuższego czasu dzieje się w Polsce. Ta symboliczna fiksacja ma jednak pewne ograniczenia – przynajmniej od czasu do czasu musi nadejść jakiś kryzys. Dzieje się tak dlatego, że system ten nie wytwarza pola do rzeczywistego, niezapośredniczonego jedynie symbolicznie wyrażania społecznych potrzeb i interesów. Społeczne niezadowolenie i poczucie krzywdy skumulowane w ten sposób muszą znaleźć gdzieś ujście. Owszem, czasem znaleźć je mogą w takim samym, lekko tylko odświeżonym uniwersum – vide krótkotrwałe sukcesy Palikota, Korwina, czy Kukiza. Jak widać, są to jednak bańki, które szybko pękają.

Na kończącą się właśnie kampanię patrzę jednak z pewnym optymizmem. Mimo, że wiele rzeczy pozostaje po staremu, to można odnieść wrażenie, że w debacie politycznej coś jednak drgnęło. Obserwujemy obecnie chyba jedną z bardziej „reformatorskich” kampanii ostatnich lat. Dawno na przykład nie rozmawiano tyle o polityce gospodarczej. Symptomatyczne są tu dwa nowe twory na polskiej scenie politycznej: Razem i Nowoczesna, które mocno wyłamują się z symboliczno-estetycznej logiki polskiej sceny politycznej.

W Polsce od początku III RP nie było momentu, w którym podziały polityczne tworzyłyby się w ramach interesów klasowych, tak jak miało to miejsce w starszych demokracjach zachodnich. A to właśnie dzięki temu podziałowi i następującym po nim odnalezieniu wspólnoty celów pomiędzy różnymi klasami, możliwy był na Zachodzie rozwój socjaldemokracji i wszystkie społeczne osiągnięcia państwa opiekuńczego – zanik nierówności, masowa mobilność i wzrost generalnego dobrobytu. Razem i Nowoczesną postrzegam właśnie, jako wyrazicieli takich klasowych interesów. Oczywiście czasy obecne w Polsce to nie to samo, co lata pięćdziesiąte w Wielkiej Brytanii – kompozycja klasowa i ustrój społeczny mają zupełnie inny charakter. W tym przypadku Nowoczesna jest wyrazicielem interesów dużego biznesu i dobrze zarabiających kadr menadżerskich, Razem zaś – szeregowych pracowników, prekariatu pozbawionego zarówno przyzwoitych dochodów, jak i stabilności. Oba ugrupowania przedstawiają realne interesy konkretnych grup społecznych, choć ta pierwsza – wąskiej, uprzywilejowanej i konkretnej, a ta druga szerokiej, trudniejszej do określenia i pozbawionej wielu przywilejów. Ale te dwie partie to nie jedyne symptomy. Dotychczas istniejące ugrupowania również coś chyba zrozumiały. Jednym z kluczowych punktów przemówienia premier Ewy Kopacz na ostatnim kongresie Platformy Obywatelskiej były przecież reformy systemu zatrudnienia: likwidacja umów śmieciowych i restrukturyzacja systemu składkowego. Wreszcie doczekaliśmy się też długo zapowiadanego zjednoczenia wcześniej istniejących formacji lewicowych i zastąpienia kompletnie pozbawionych zaufania liderów Leszka Millera i Janusza Palikota świeżymi i kompetentnymi postaciami – wywodzącymi się na przykład (ale nie tylko) z Partii Zielonych.

Oczywiście, nie należy przesadzać w pochwałach. Polskiej debacie publicznej wciąż brakuje bardzo wiele. Najboleśniejsza jest dyskusja o uchodźcach – cyniczna polityczna instrumentalizacji ludzkiego cierpienia w jednym z najgorszych kryzysów humanitarnych ostatnich lat. Temat wieku emerytalnego również rozgrywany jest raczej populistycznie – obietnice powrotu do wcześniejszego progu niepoparte są raczej rzetelnymi analizami długoterminowych skutków zmiany obecnego systemu. Może warto by było pomyśleć nad innymi rozwiązaniami – na przykład krótszym tygodniem pracy. Nadal głośno dźwięczy pomysł wprowadzenia JOWów, którego negatywne konsekwencje omówiono na wszelkie możliwe sposoby. Dyskusja na temat zmiany zasad finansowania partii politycznych, mogąca dawać szansę na odbetonowanie sceny politycznej, sprowadzona została do krzyków o zaprzestaniu finansowania partii z budżetu państwa – rozwiązania ze wszech miar antydemokratycznego. Pojawiają się jednak pierwsze jaskółki zmian – polityka społeczna i gospodarcza zajmują wyraźnie więcej miejsca i w dużej mierze wyznaczają ramy debaty. Kwestie płacy minimalnej, restrukturyzacji podatkowej, dostępu do mieszkań, czy umów śmieciowych poruszane są nieustannie. Duża może być w tym zasługa ogólnoświatowych zmian – kryzys zrobił swoje. Nie ma też żadnej gwarancji, że tematy te nie będą populistycznie rozgrywane przez partie głównego nurtu. Niemniej, pojawił się promyk nadziei.

Tymczasem, w ramach przedwyborczego rozliczania obietnic, polecam raport opublikowany niedawno przez Centrum Analiz Ekonomicznych. Pokazuje on m.in. ile kosztowałyby budżet państwa pakiety reform proponowane przez każdy ze startujących komitetów. Co jednak ważniejsze, pokazuje także jak reformy te odbiłyby się na kieszeniach poszczególnych grup dochodowych. Najciekawsze dane dotyczą Nowoczesnej. Raport wskazuje wyraźnie, że partia Ryszarda Petru, gdyby rządziła, stosowałaby metodę „odwróconego Robin Hooda”, czyli… zabierać biednym i dawać bogatym. Według CEA, najlepiej zarabiające 40% społeczeństwa odnotowało by finansowe korzyści – przy czym znaczące tylko dla  najbogatszych 10%. Pozostałe 60% zanotowałoby obniżkę dochodów. W zestawieniu tym nawet formacja Janusza Korwina Mikke okazuje się mniej degresywna.

 

Tekst powstał we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie

fundacja_boella2

 

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa