CICHOCKI: Kultura praktykowania życia codziennego

Jesteśmy ukształtowani przez południową, śródziemnomorską kulturę. Wiąże się ona z odpoczynkiem, albo czynnościami, które nie przekładają się na wymierne ekonomicznie czy modernizacyjne skutki.


Piotr Górski: Przejeżdżając ostatnio przez Racławice, moją uwagę zwróciła restauracja w głównym miejscu miasteczka. Była to pizzeria. Sięgając pamięcią, to częsty obraz polskich miejscowości. Można powiedzieć, że to zwykły przejaw globalizacji. Pan, w książce Północ i Południe. Teksty o polskiej kulturze i historii twierdzi, że związki Polski z kulturą Południa są silniejsze niż zwykliśmy o tym sądzić. Co skłoniło Pana do takiej refleksji?

Marek A. Cichocki: Trudno powiedzieć precyzyjnie, ale silnym bodźcem do tego, by przemyśleć te związki, była obserwacja kultury życia codziennego Polaków. Pod wieloma względami przypomina ona tą, którą możemy spotkać w krajach śródziemnomorskich. Czasami określa się ją jako kulturę leisure – kulturę przyjemności, korzystania z życia. W mniejszym stopniu kładzie ona nacisk na kulturę pracy.

Stosunek do pracy różnicuje społeczeństwa w Europie?

W związku z kryzysem strefy euro uwidocznił się podział, często wyrażany jako podział na tych, którzy pracującą – Północ i tych, którzy nie pracują – Południe.

Lenistwo zwykle przypisuje się narodom Południa Europy. Oni się bardzo na to oburzają, i moim zdaniem słusznie. To, co przez niektórych z Północy odbierane jest jako lenistwo, wcale nie jest lenistwem, tylko sposobem praktykowania życia. Jakiś czas temu bardzo ładnie mówił o tym Agamben w długim wywiadzie udzielonym „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Próbował w nim wytłumaczyć, że to, co z perspektywy Niemca wydaje się lenistwem południowców, jest ich codzienną formą kultury.

Polacy są postrzegani jako dobrzy pracownicy.

Jest wiele cech, które czyni nas podobnymi do współczesnych narodów Północy. Być może jest to pracowitość. Wbrew temu co o sobie sądzimy, na pewno jest to stosunek do porządku, do prawa, do administrowania przestrzenią miejską.

Nie jest on taki letni jak nam się wydaje?

Jest on podobny do tego, co możemy zobaczyć w narodach Północy. Oczywiście nie jest tak perfekcyjny jak w przypadku Szwedów czy Niemców. Polska kultura pracy nie jest tak doskonała jak niemiecka, ale bliżej nam tu do Niemców, niż do Włochów. Ale niezależnie od tego, nasz stosunek do pracy jest bardziej skomplikowany. Tak samo jak nasz stosunek do modernizacji, która z pracą jest w dużym stopniu powiązany.

Nasza pracowitość, jak również stosunek do modernizacji jako głównego wyznacznika rozwoju, jest na tle innych narodów północy powierzchowny. Pod spodem jesteśmy bardzo silnie ukształtowani przez południową, śródziemnomorską kulturę praktykowania życia codziennego. Wiąże się ona z odpoczynkiem, albo czynnościami, które nie przekładają się na wymierne ekonomicznie czy modernizacyjne skutki, jak to jest w przypadku nowocześnie pojętej pracy. Lubimy więc spędzać czas grillując, chodząc na grzybobranie, spotykać się, wspólnie biesiadować. Lubimy zbierać porzeczki i robić z nich przetwory, chociaż jest to strasznie pracochłonne i łatwiej byłoby pójść do sklepu i je kupić. Ale wielu Polaków, nawet tych mieszkających w miastach kupuje owoce i robi przetwory na zimę.

W młodszych pokoleniach może się to zmienić?

Niekoniecznie. Wyrastamy bowiem z wysublimowanej kultury wiejskiej. Wywodzi się ona z kultury szlacheckiej, która później mieszała się z rodzimą kulturą chłopska, co czasami przybierało dramatyczną formę. Wszyscy jednak pochodzimy z tego stopu kultury, która w wysublimowanej formule, ukształtowała się w XVI wieku i była wynikiem naszego spotkania z humanizmem i kulturą śródziemnomorską. To silny element naszej kultury praktykowania życia codziennego, jak nazwałby to Agamben, który czyni nas pod wieloma względami znacznie bardziej podobnymi do ludzi regionu śródziemnomorskiego, niż narodów Północy, do których oczywiście należymy.

Polska odmiana dolce vita jest jednak mniej nastawiona na przyjemności. Częściej chociażby narzekamy.

Chociaż nasi przodkowie podjęli odważną, a być może szaloną decyzję, by na tej piaszczystej, nieurodzajnej ziemi budować własną rzymską republikę – tworzoną na podstawie ich wyobrażeń, ambicji oraz lektur autorów renesansowego humanizmu – to jednak znajduje się ona na Północy.

Narzekamy, bo tutejszy klimat nie jest tak przyjazny jak południowy, jest bardziej kapryśny. Nasza geografia nie jest dogodna. Znajdujemy się nad zimnym morzem, na równinie, na której wieje raz z jednej, raz drugiej strony. Nasze położenie geopolityczne nie jest też historycznie korzystne. Od nieprzyjaciół nie jesteśmy odgrodzeni wysokimi Alpami. Cały czas musimy się mierzyć z wyzwaniami przychodzącymi z Zachodu lub ze Wschodu. Mamy więc powody do narzekania, jednak komponent kultury śródziemnomorskiej je łagodzi, tak samo jak brutalność i dzikość, które ma każdy naród Północy.

Wspomniał Pan o wietrze historii wiejącym z Zachodu i ze Wschodu. W książce podkreśla Pan, że Polacy lepiej odnajdują się w podziale właśnie na tytułowe Północ i Południe, niż w ukształtowanym w oświeceniu podziale na Wschód i Zachód, który zdominował europejską wyobraźnię w ostatnich wiekach. Czy chciałby Pan przywrócić postrzeganie podziałów kontynentu w kategoriach Północy i Południa?

Mam mniejsze ambicje. Nie chciałbym zmieniać tych kierunków, bo to nie zależy ode mnie, ani od Pana. Chodzi o to, byśmy byli świadomi znaczenia dla nas osi Północ-Południe, ponieważ mówi coś ważnego o naszej kulturze, także tej politycznej, o źródłach – przepraszam za to słowo – polskiej duchowości.

Podział na Wschód i Zachód, ma zupełnie inny charakter. Utrwalił się za sprawą kulturowej i geopolitycznej rewolucji, która w XVIII wieku dokonała się w Europie. W jej skutku doszło do wyraźnej zmiany wektorów. Dla Polski była to wydarzenie, które wpłynęło na nasze doświadczenie ostatnich 200 lat z dwóch powodów. Z jednej strony dotyczyło naszego położenia geopolitycznego, z drugiej kwestii modernizacji.

Nic się w tym względzie nie zmieniło?

Wydaje mi się, że to się zmienia. Kwestia modernizacji przestaje być tak kluczowa. Napięcie geopolityczne również zelżało, dzięki temu, że nie jesteśmy już zagrożeni ze strony zachodniego sąsiada. Pozostaje oczywiście kwestia Rosji, ale możemy nieco zdystansować się od podziału Wschód-Zachód, który nas tak zajmował przez ostatnie wieki.

I spokojniej praktykować życie codzienne?

Zobaczyć, że jest miejsce na nasze rozumienie kultury, które jest pytaniem o naszą tożsamość. Kiedy zajmowaliśmy się modernizacją mówiliśmy o standardach, poziomach rozwoju, o tym, do czego aspirowaliśmy, także o tym, co chcieliśmy wprowadzić albo o tym, co uważaliśmy, że inni oczekiwali od nas. Mało mówiliśmy o nas samych. Pytając o kulturę, mówimy o sobie, podejmujemy wysiłek, by określić kim naprawdę jesteśmy. A z tego punktu widzenia podział na Północ i Południe jest kluczowy.

Wzywa Pan byśmy przemyśleli samych siebie?

Idąc trudną drogą, biorąc pod uwagę naszą historię w XVIII, XIX i XX wieku, doszliśmy do takiego momentu, w którym możemy sobie na to pozwolić, by stawiać tego typu pytania.

Stawiamy je?

Tak. Toczący się od kilku lat spór polityczny, który powierzchownie przedstawia się przede wszystkim jako spór personalny lub partyjny, jeśli spojrzeć głębiej, jest sporem o tożsamość. Nie chcę wartościować, ani przesądzać kto w tym sporze jest lepszy, ale jest on bardzo potrzeby. Odsyła nas do pytań za kogo się uważamy i kim chcemy być.

Każdy z nas jest ofiarą tego sporu, przynosi on różne koszty, czasami trudno je akceptować, ale niezależnie od tego może trzeba je zapłacić, byśmy wreszcie mogli – przepraszam za te bombastyczne słowa – stanąć w prawdzie i odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie jesteśmy.

Także zaakceptować, że jesteśmy bardzo różni i znaleźć formułę, by współżyć?

To już jest pytanie o rozwiązania ustrojowe. Odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy najprawdopodobniej nie przyniosą nam tego typu rozwiązań. Może wręcz przeciwnie, będzie nam z tym trudniej, a nie łatwiej? Ale dopiero wtedy, mając szczęście i dość rozumu, będziemy mogli szukać praktycznych rozwiązań ustrojowych, które pozwolą nam wspólnie ze sobą żyć. To następny krok.

W swojej książce wraca Pan do kluczowych, choć nieco zapomnianych, momentów w historii Polski. Do czasów i postaci Wincentego Kadłubka czy Jana Zamoyskiego, o których mało kto mógłby dziś cokolwiek powiedzieć. Były to momenty wyborów mających poważne konsekwencje. Czy dzisiaj także żyjemy w przełomowych czasach?

Chodziło mi o pokazanie pewnej ciągłości między tym, co jest teraz, a tym, co było kiedyś, pokazaniu, że to, z czym mamy do czynienia teraz, nie jest przypadkowe, nie wzięło się z księżyca.

Nie zgadzam się z tymi po konserwatywnej stronie, którzy uważają, że w polskiej kulturze dokonał się armagedon, który spowodował, że ciągłość została zerwana, a polska dusza zniszczona i teraz w Polsce żyją jacyś ludzie, którzy nazywają się Polakami, ale tak naprawdę nie mają nic wspólnego z tym, co było kiedyś.

Oczywiście wiek XX był straszliwie silnym uderzeniem losu. Polskie społeczeństwo, państwo, kultura poniosły ogromne straty, ale to nie znaczy, że tacy, jacy jesteśmy dzisiaj nie ma żadnego związku z tym, co było kiedyś. Istnieje coś, co nazywam polskim DNA. Odkrywanie go wiąże się z momentami zwrotnymi, jak Pan powiedział. Chociażby to, że możemy zadawać sobie wspomniane pytania świadczy, że żyjemy w takich szczególnych czasach.

Wcześniej nie mogliśmy takich pytań zadawać?

W PRL były one zadawana w formie alegorii, form zastępczych. Okres transformacji na inny sposób im nie sprzyjał. Logika opierała się na tym, żebyśmy nie byli takimi, jakimi jesteśmy. Uważano, że może to być nawet niebezpieczne. Także inni oczekiwali od nas, byśmy starali się być tacy, jak oni. Przełomowość dzisiejszych czasów polega na tym, że nie musimy tak bardzo myśleć o tym, jacy mielibyśmy być podług wyobrażeń innych.

Czy musimy jednak sięgać daleko w przeszłość – do średniowiecza , XVI wieku czy II Rzeczypospolitej? Andrzej Leder zauważa, że pewna ciągłość istnieje, ale opiera się ona na dominacji kultury szlachecko-dworkowej, będącej kulturą niewielkiej części społeczeństwa. PRL to zmienił i teraz jesteśmy zupełnie innym społeczeństwem. Może powinniśmy przemyśleć jacy jesteśmy obecnie?

Warszawa jest dobrym przykładem gruntowne zniszczenia tkanki materialnej i społecznej. Na miejscu dawnych domów są nowe budynki lub nic nie ma, ulice biegną inaczej niż przed II wojną światową, żyją zupełnie inni ludzie, większość z nich nie jest stąd. A jednak chodząc po Warszawie ma się wrażenie, że to ciągle to samo miasto.

Ponieważ mieszkańcy korzystają z tego samego kodu kulturowego?

Odwołują się do tych samych elementów pamięci. Nawet tak duże rany do pewnego stopnia się leczą.

Skąd bierze się ta zdolność do „regeneracji”?

Ponieważ polski kod kulturowy, polskie DNA, jak to nazywam, jest bardzo silne. Nie ma znaczenia, czy na ścianie u mnie w domu wisi portret szlacheckiego przodka, któremu bolszewicy lub Niemcy spalili dworek, czy moi przodkowie pochodzili z chłopskiej rodziny. Niezależnie więc od naszych społecznych, albo, jak wolałby Andrzej Leder, klasowych różnic, to polska tożsamość nas połączy.

Tożsamość ma ogromną moc integracyjną i odbudowywania ciągłości. Nie oznacza to, że ciągle jest tak samo. Wręcz przeciwnie, jest inaczej, ale cały czas w ciągu tego samego DNA.

Co to oznacza?

Ciągłe odwoływanie się do podobnych form praktykowania życia codziennego. W przestrzeni publicznej ciągle ważne są podobne idee i postawy z przeszłości. To, że w dalszym ciągu nasza kultura stanowi dla tych, którzy chcą w niej uczestniczyć, wspólnotę komunikacyjną.

W wakacje byłem po raz pierwszy na przystani na Młocinach. Zobaczyłem resztki przedwojennej, zagospodarowanej przestrzeni spędzania wolnego czasu przez mieszkańców Warszawy. Ten plac był pełen ludzi, którzy grillowali, pili piwo, słuchali głównie disco polo. W sensie społecznym nie są to ci sami ludzie, którzy przed wojną ruszali w niedzielę z przystani na wysokości Starego Miasta i płynęli na Młociny, by odpocząć podczas pikniku. Dla mnie istotne jest, że pomimo różnic klasowych i form spędzania tego czasu wciąż tam jeżdżą.

To pokazuje, że polskość pod różnymi postaciami zachowuje potencjał ciągłości i inkluzji.

Wiele osób podkreśla nieobecność historii nieuprzywilejowanych klas społecznych. Z tego powodu nie mamy więc innych punktów odniesienia.

Mamy taką ciągłość jaka została wyartykułowana. Mamy takie DNA jakie zostało określone przez konkretne osoby w naszej historii. Dlaczego mielibyśmy to zmieniać? Tacy jesteśmy.

Nie narzekałbym, tak jak Andrzej Leder czy Jan Sowa, że jest to DNA stworzone przez kulturę szlachecką. W sensie historycznym tak było, ale ono okazało się inkluzywne pod względem etnicznym czy religijnym, ale także na tyle silne, by przyciągnąć ludzi o odmiennych korzeniach społecznych czy klasowych. Oni wnoszą do tego DNA swoje – przełamują i zmieniają je. Nie widzę w tym nic złego.

Wydaje się, że różnice między Andrzejem Lederem i Janem Sową a mną polega na tym, że inaczej myślimy o kulturze. W ich przypadku kultura to przestrzeń rewolucyjnych przełomów i transgresji. To oznaczałoby, że istnieje jakiś potencjał, który za sprawą procesów społeczno-ekonomicznych dezawuuje się lub traci swoje znaczenie i dlatego powinien zostać zrzucony jak balast, a jeżeli nie jest to możliwe, to trzeba to zrobić w sposób gwałtowny. Tę drogę możemy nazwać modernizacją.

Patrzę inaczej na kulturę. Nie widzę uniwersalnego przymusu, byśmy rozumieli naszą kulturę w ten sam sposób jak we Francji czy Niemczech. W przypadku Polski to złudzenie.

Tak jak to pokazuje Agamben we wspomnianym wywiadzie?

Mamy różne rozumienie kultury. Inaczej rozumieją ją Niemcy, inaczej Francuzi, Włosi czy Brytyjczycy, to wynika z drogi, którą przeszli. Jeżeli przyjmiemy jedyną drogę do modernizacji czy nowoczesności, to nie mamy alternatywy.

Stanowisko Andrzeja Ledera można odczytać jednak inaczej, jako wyparcie złych doświadczeń. Bartłomiej Sienkiewicz także mówi o dramatycznej historii I Rzeczypospolitej, w której działy się rzeczy straszne. Nie przeżywamy tego, nie zastanawiamy się nad nimi, tylko wybieramy te elementy, które są dla nas najbardziej przyjemne, co by wiązało się z kulturą przyjemności życia.

Oczywiście, że działy się rzeczy straszne. We współczesnej Polsce też się dzieją rzeczy straszne, o których wiemy albo nie wiemy, bo nie wychodzą na światło dzienne. Jest wiele nierówności, niesprawiedliwości, krzywdy. Często te zjawiska nie mają swoich reprezentantów i publicznego wyrazu.

Nie chodzi mi o upiększanie obrazu I Rzeczypospolitej i piszę to wyraźnie w książce. Irytują mnie ci, którzy z maślanymi oczami opowiadają jaka to była ona wspaniała, wielka od morza do morza i bez stosów.

Kiedy mówię o ciągłości polskiego DNA nie mam na myśli tego, co jest na powierzchni, tego co ludzie deklarują, tylko to, co w ludziach siedzi. Być może jest jakaś głęboka psychologiczna przyczyna, dla której ludzie, tak samo jak wspólnoty, nie eksplikują na zewnątrz pewnych rzeczy, ale nie dlatego, że w nich ich nie ma.

Nie uważam, że w nas nie ma tych rzeczy strasznych. O nich trzeba jakoś mówić i je opisywać. W naszej kulturze występuje również polska odmiana nihilizmu.

Kto by ją reprezentował?

Polacy jako wspólnota. W XVIII wieku nihilizm objawił się najmocniej. Tak jak mroczne doświadczenie Polski z czworaków jest w nas, tak samo wciąż istnieje w naszej rzeczywistości doświadczenie polskiego nihilizmu. Nie przekreślam tych doświadczeń, chodzi mi o to, by widzieć je w ciągłości, której inni nie chcą widzieć, albo chcieliby się pozbyć i stać się kimś innym. Byśmy przeszli rodzaj transgresji, w którą nie wierzę.

Także w przypadku Jana Zamoyskiego, będącego przykładem osoby, która przyjęła kulturę Południa jako swoją i zaszczepiła ją na północnej nizinie? Dlaczego akurat jemu poświęcił Pan najwięcej miejsca w książce?

Z intelektualnej przekory. Życie i działania Zamoyskiego, który też miał swoje ciemne strony, i który nie może być uważany tylko za bohatera pozytywnego, jest kluczem do zrozumienia tego, co się stało w Polsce w XVI wieku.

Doskonale personifikuje on pojawienie się nowego człowieka politycznego, także w rozumieniu klasowym. Był człowiekiem nowym, self-made manem. Wyeksplikował podstawowe idee Rzeczypospolitej, obywateli szlacheckich. Było też w nim zapisane wszystko to, co można później uznać za przyczyny upadku tego projektu politycznego. Już na początku były obecne wszystkie zagrożenia i sprzeczności.

Ale jak powiedziałem, przed wszystkim kierowała mną przekora. Ku zgorszeniu Bartłomieja Sienkiewicza, bardzo lubię twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza. Językiem literackim wyraża kluczowe dziś problemy Polaków. Ale przy całej sympatii do niego, jego książka o Samuelu Zborowskim, która porusza kwestię rozumienia wolności, nastawiła mnie bardzo polemicznie, i sprowokowała, by przyjrzeć się szwarccharakterowi, którym u Rymkiewicza jest Zamoyski, przedstawiony jako zamordysta, reprezentant oświeconych elit, które później represjonowały zwykłych obywateli.

Przedstawiciel włoskiego establishment, bowiem wielu z tej nowej elity, którą reprezentował Zamoyski, kształciło się na uniwersytecie w Padwie.

Właśnie tak. Jednak jeżeli chce się zrozumieć istotę XVI wieku, kluczowego dla polskiej kultury politycznej, to nie przez pryzmat Samuela Zborowskiego, który był watażką i awanturnikiem, i który do polskiej kultury politycznej nie wiósł niczego pozytywnego i wartościowego.

Czarny kanclerz próbował modernizować Polskę czy wydobywać polski sposób bycia?

Z całą pewnością należał do pokolenia, które przemodelowało Polskę, całkowicie zmieniło sposób jej funkcjonowania, zamknęło drogę do ukształtowania się polskiej wersji absolutyzmu, ewolucji Polski w kierunku Hobbesowskim. Stworzyło nowe rozwiązanie ustrojowe – wspólnotę polityczną równych i wolnych obywateli, oczywiście z dyplomem szlacheckim, podlegającym tylko tym prawom, które sami stanowili i podlegający władzy, którą sami wybrali. Stworzyli polską wersję rzymskiej republiki.

Nie była więc to modernizacja, w sensie jakim dziś ją rozumiemy. Zmiana, którą dokonali zaowocowała tym, że Polska nie przekształciła się w nowożytne państwo.

Także w sensie infrastrukturalnym.

Zamość, który wybudował Zamoyski, miał najnowocześniejsze fortyfikacje, skutkiem czego nie był nigdy zdobyty, ale stolica Rzeczypospolitej, Kraków miał średniowieczne mury i każdy mógł ją zdobyć w przeciągu dwóch-trzech dni.

Przypadek pierwszego stałego mostu na Wiśle, który znajdował się w Warszawie też jest dobrym przykładem tego.

Musiał zbudować go król, ponieważ szlachta uważała, że nie należy to do jej obowiązków.

Czy taka postawa także jest wpisana w nasze DNA i również dziś możemy się z nią spotkać? Czy to wynika ze skupienia się na praktykowaniu życia codziennego?

Zapewne do jakiegoś stopnia tak. Jesteśmy przede wszystkim skupieni na uprawianiu własnego miejsca pod słońcem. Chociaż posiadanie własnego państwa we współczesnej Europie stawia nas dzisiaj na pewno także wobec i takich wyzwań, jak odpowiedzialność za infrastrukturę czy konieczność reagowania na to przynosi świat zewnętrzny.

Marek A. Cichocki – Germanista, filozof, politolog, redaktor naczelny periodyku „Nowa Europa. Przegląd Natoliński”. Wykładowca Collegium Civitas w Warszawie oraz visiting professor w College of Europe Natolin. Wydał ostatnio książkę Północ i Południe. Teksty o polskiej kulturze i historii.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa